Specjalne rozporządzenie Ministerstwa Klimatu, które ukazało się zaledwie kilkadziesiąt godzin temu, nakazuje firmom energetycznym, by udzieliły nam dodatkowego rabatu na cenę prądu. A właściwie – by „obniżyły należności” klientów. To kolejny opust od zamrożonych – dużo niższych od rynkowych – cen prądu. Czy ta obniżka cen prądu ma sens ekonomiczny? I czy w przyszłym roku nie zapłacimy za ten prezent „karnych odsetek”?
Swoim nowym rozporządzeniem Ministerstwo Klimatu zmusiło firmy energetyczne do obniżenia należności od odbiorców o 12%. Obniżenie należności (tak to formalnie się nazywa, cena nie spada, lecz spadają „należności”) obowiązuje do limitu 2523 kWh. Jednorazowo obniżka rachunku wyniesie jakieś 120-125 zł. Nie przyjdzie żaden przelew od firmy energetycznej, po prostu dostaniemy obniżony o tę kwotę rachunek za energię.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Kiedy to nastąpi? „Niezwłocznie”, ale na pewno przed końcem roku. Trzeba będzie jednak spełnić jeden z warunków: obniżenie zużycia prądu o 5% w ciągu co najmniej trzech miesięcy z pierwszych trzech kwartałów tego roku (w stosunku do tego samego okresu roku poprzedniego), potwierdzenie poprawności swoich danych u sprzedawcy prądu, wyrażenie zgody na otrzymywanie faktur drogą elektroniczną, wyrażenie zgód marketingowych, bycie prosumentem.
Co z osobami, które nie spełnią żadnego z warunków? W rozporządzeniu widnieje zapis, że taka osoba również otrzyma zniżkę, ale może to trochę potrwać, bo firma energetyczna ma czas do końca 2024 roku.
Zwłaszcza, że to nie pierwszy taki bonusik. Prezes NBP obniżył nam stopy procentowe (możliwa jest niższa rata kredytu), wicepremier Jacek Sasin – ceny prądu, zaś prezes Orlenu Daniel Obajtek utrzymuje podejrzanie niskie ceny paliwa na stacjach. W sumie każdy zaoszczędzi kilka stówek. Ale czy nagła, dodatkowa obniżka ceny prądu ma jakiś sens? I czy nie odbije nam się czkawką? Przyszły rok może uderzyć w nasze portfele podwyżką cen prądu.
Obniżka cen prądu. I kto za to zapłaci?
Niższy rachunek o ponad 100 zł to miła niespodzianka, ale nie możemy zapominać o przyczynach i konsekwencjach takiego działania. Warto w kontekście obniżek zadać sobie kilka pytań.
Po pierwsze: dlaczego tak nagle? Przecież ceny prądu zostały na ten rok i tak zamrożone na dość atrakcyjnym poziomie ok. 41 gr za kWh (początkowo z limitem do 2000 kWh rocznego zużycia, ale ostatnio wzrósł on do 3000 kWh). Gospodarstwa domowe płacą i tak znacznie mniej za prąd niż duże firmy (ich rachunki są po cenach grubo powyżej 1 zł za kWh). I dużo mniej, niż wynosi rynkowa cena energii. Dziś prąd jest na Towarowej Giełdzie Energii po ok. 55 gr za kWh, a w kontraktach na przyszły rok – po ok. 60 gr za kWh.
Do tego należałoby doliczyć jeszcze opłaty dystrybucyjne, więc realnie powinniśmy płacić może nawet o 50% wyższe rachunki. W kontekście „uzysku” z zamrożenia ceny prądu wynoszącego ponad 1000 zł w skali roku, dodatkowe 120 zł (którego i tak nie dostaniemy do ręki) to rzecz niezbyt spektakularna. Choć oczywiście przed wyborami każdy gest w stosunku do elektoratu może mieć znaczenie. I chyba właśnie o to chodzi.
Po drugie: kto za to zapłaci? W Polsce mamy ok. 13 mln gospodarstw domowych, jeśli każdy dostanie obniżkę o 120 zł, to koszt obniżki w skali kraju to ok. 1,5 mld zł. Ciężar tej obniżki, jak zapewnia Jacek Sasin, ma wziąć na siebie budżet państwa oraz spółki energetyczne. Oznacza to, że każda z firm energetycznych będzie musiała wrzucić w koszty kilkadziesiąt, kilkaset milionów złotych.
Na kogo te dodatkowe koszty przerzucić? Może na klientów firmowych, którzy nie załapali się na rządowy prezent? Mogą też odbić to sobie w cenach prądu na przyszły rok, bo na razie nic nie wskazuje na to, by miało zostać przedłużone zamrożenie cen energii. Inne elementy tzw. tarczy antyinflacyjnej, jak np. zerowy VAT na żywność, mają od stycznia być wycofane.
Jak zapowiedziała minister klimatu Anna Moskwa, decyzja o zamrożeniu cen prądu ma zapaść po wyborach. Pytanie: którzy politycy będą ją podejmowali? Może to być bez znaczenia, bo wtedy już głosy wyborców nie będą im do niczego potrzebne. Niewykluczone, że czeka nas powrót do cen taryfowych, zatwierdzanych przez Urząd Regulacji Energetyki. A te mogą być dużo wyższe od tych zamrożonych przez rząd stawek.
Po trzecie: jakie mogą być ceny prądu w przyszłym roku? Co będzie, jeśli nie doczekamy się kolejnego zamrożenia cen prądu? Już niedługo firmy energetyczne zaczną składać do Urzędu Regulacji Energetyki wnioski o zatwierdzenie nowych taryf, a w grudniu Urząd podejmie decyzje o ich przyjęciu lub odrzuceniu. W tym drugim przypadku firmy energetyczne będą musiały złożyć nowe, bardziej zbliżone do oczekiwań urzędników propozycje. I tak do skutku. URE ma obowiązek zgodzić się na racjonalnie uzasadnione podwyżki.
Choć według zamrożonych stawek – nie uwzględniając opłat dystrybucyjnych – płacimy aktualnie 40-50 gr za kWh energii (lub 69 gr po przekroczeniu limitu rocznego), to oficjalnie zatwierdzone przez URE na ten rok taryfy są znacznie wyższe – wahają się w przedziale 1-1,30 zł za kWh. To jest cena, jaką płacilibyśmy dziś, gdyby nie zamrożenie cen energii.
Póki nie mamy informacji o mrożeniu cen, chyba powinniśmy przyjąć, że go nie będzie. I zacząć zastanawiać się, ile za prąd zapłacimy w przyszłym roku. Pierwsze prognozy już się pojawiają. Forum Energii szacuje, że od stycznia prąd może być droższy nawet o 80%. Według ekspertów tego think-tanku cena za 1 kWh wzrośnie prawdopodobnie do ok. 90 gr, a do tego będziemy musieli doliczyć ok. 70 gr za dystrybucję.
Jeśli więc dziś zużywasz w skali roku 2500 kWh energii (a tyle, mniej więcej, potrzebuje przeciętna rodzina), to zamiast 2500 zł rocznie (licząc z opłatami dystrybucyjnymi), czyli jakichś 200 zł miesięcznie, w 2024 r. zapłacisz 4000 zł, czyli jakieś 340 zł miesięcznie. Zaserwowana właśnie jednorazowa „obniżka należności” o 120-125 zł to pikuś w stosunku do wzrostu kosztów, którzy może nas czekać.
Oczywiście URE będzie ostro negocjować stawki z firmami energetycznymi, argumentując, że ceny rynkowe prądu są już niższe niż pół roku temu. Ale i tak są wysokie, więc na jakieś podwyżki będzie musiał się zgodzić.
Jak długo jeszcze będziemy mieć drogi prąd?
Prąd w Polsce jest drogi m.in., że powstaje głównie z węgla. Udział węgla w miksie energetycznym to ok. 70%, a tak powstająca energia jest obciążona dodatkowymi opłatami za emisję CO2. Dlatego kluczowe jest, żebyśmy możliwie szybko dokonali transformacji energetycznej. Dopóki tego nie zrobimy, rynkowe ceny prądu będą coraz wyższe.
Oczywiście nie jest to takie proste, nie możemy z dnia na dzień zamknąć elektrowni węglowych, bo skądś ten prąd musimy przecież brać. Poza tym taka inwestycja jest bardzo kosztowna. Szacunki mówią o tym, że transformacja energetyczna w naszym kraju pochłonie 600–900 mld zł w ciągu najbliższych kilkunastu lat.
Część pieniędzy mamy dostać z Unii, część pójdzie z budżetu państwa, do tego muszą dorzucić się firmy energetyczne. Te niestety to przestarzałe molochy z niskim potencjałem na pozyskiwanie pieniędzy, o czym więcej pisał Maciek Samcik tutaj. A żeby je uatrakcyjnić, należałoby pozbyć się tej mało atrakcyjnej węglowej części.
Dlatego rząd wpadł na pomysł utworzenia Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego. To do NABE miała zostać przeniesiona węglowa część spółek energetycznych, to uczyniłoby je bardziej atrakcyjnymi, a co za tym idzie, łatwiej byłoby im pozyskiwać kapitał na inwestycje. Ustawa o NABE, jaką niedawno uchwalił sejm, zawierała sobie poprawkę o obniżeniu cen energii o 5%.
Jednak w zeszłym tygodniu Senat odrzucił ustawę, przy okazji kasując pomysł obniżek cen, który jednak szybko został zastąpiony opisanym wyżej rozporządzeniem. Dlaczego opozycja niechętnie podchodzi do projektu NABE? Bo obawia się, że na rynku powstanie kolejny moloch bez konkurencji, który będzie dyktował warunki. I to chyba słuszna uwaga, bo już teraz niska konkurencja na rynku energetyki to kolejny czynnik, poza „nieczystą” energią, wpływający na wysokie ceny prądu.
Szybkiego rozwiązania nie ma. Na powstanie elektrowni atomowej jeszcze trochę poczekamy (10-15 lat), rozwój fotowoltaiki został przyhamowany przez wdrożenie nowych zasad rozliczenia, czyli net-billing, a niedawna liberalizacja prawa wiatrakowego nadal częściowo blokuje rozwój wiatraków w Polsce.
Wygląda na to, że w najbliższych latach raczej nie ma co liczyć na tani prąd. Nawet jeśli politycy zaproponują nam jakieś dopłaty, czy rabaty, to będzie trzeba dopłacić firmom energetycznym do ceny rynkowej energii, bo inaczej nie będą miały pieniędzy na inwestycje w zielone źródła wytwarzania prądu lub wręcz zbankrutują. Prąd kosztuje tyle, ile musi. Jeśli nie zapłacimy tej ceny w rachunkach, to zapłacimy ją w podatkach (jedni więcej, inni mniej).
Zdjęcie tytułowe: Freepic/www.slon.pics