Kilkanaście godzin temu komentowałem dla Was niemile zaskakujący konsumentów – i prawomocny już – wyrok, który zapadł w sprawie pierwszego w Polsce „odwalutowanego” kredytu frankowego. Sąd odwoławczy orzekł, że choć klauzula, na podstawie której bank przelicza klientowi wysokość raty (w zależności od kursu franka), jest niewiążąca (bo nieprecyzyjna), to fakt ten nie zmienia natury kredytu. Nadal jest to kredyt „frankowy”, kłócić się można co najwyżej o to według jakiego kursu klient ma go spłacać.
Tu czytaj: O kontrowersyjnym wyroku w procesie frankowicz vs mBank
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Niemiłe zaskoczenie wynika z tego, że ostatnio sądy patrzyły na sprawę ciut inaczej – wykreślały klauzule przeliczeniowe i uznawały, że albo umowy nie da się wykonać (bo nie wiadomo po jakim kursie), albo że umowa świetnie czyta się jako opiewająca na kredyt w złotych (z oprocentowaniem opartym na stawce LIBOR). Tyle, że te wyroki były nieprawomocne, a ten, który właśnie zapadł, był pierwszym weryfikującym tok myślenia sądów pierwszej instancji.
Drugim niemiłym zaskoczeniem był fakt, iż sędzia ogłaszająca wyrok de facto przerzuciła na klienta ciężar udowadniania, że bank niewłaściwie (bo po naciąganych kursach) wykonywał umowę. Nie dość, że bank wpisał do umowy niewiążącą klienta klauzulę przeliczeniową, to jeszcze klient ma udowadniać, że kursy, po których bank ściągał z niego pieniądze, były niewłaściwe?
„To na powodzie ciążył obowiązek udowodnienia, że bank wykonywał umowę sprzecznie z zasadami współżycia społecznego, a więc stosował niewłaściwe kursy. Ponieważ powód nie wskazał takich kursów, to nie wykazał, aby zapłacił kwoty zawyżone, a więc powództwo podlegało oddaleniu”
– ogłosił sąd. Doszedł więc do wniosku, że klient nie zaproponował żadnego alternatywnego sposobu wyznaczania wysokości raty – np. na podstawie kursu średniego NBP. Sędziowie – sprawa była rozpatrywana w składzie trzyosobowym – nie uznali się za kompetentnych, by go w tym zadaniu zastąpić.
Bank jest zadowolony z wyroku, a prawnicy prokonsumenccy słusznie narzekają, że polski sąd odwoławczy totalnie zignorował orzecznictwo europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który w kilku przypadkach wskazał, iż jedynym skutkiem istnienia nieuczciwej klauzuli w umowie jest jej wykreślenie. Jeśli umowę da się wykonać bez tej klauzuli – wolna droga. Jeśli da się ją poprawić korzystając z tzw. aktów normatywnych (czyli z ustaw) – niech sądy ją poprawiają. Jeśli się nie da – trzeba ją rozwiązać. Sąd Apelacyjny w sprawie, którą mamy dziś na stole, stwierdził, że umowę da się wykonać, ale… No właśnie. Jest bardzo ciekawe „ale”.
Uciąłem sobie właśnie dłuższą pogawędkę z Markiem Popowiczem, szefem jednego ze stowarzyszeń skupiających frankowiczów (znak rozpoznawczy: „CHFrancisco”). Mój rozmówca – inaczej, niż większość frankowiczów – nie uważa, by stała się jakaś katastrofa. A nawet wręcz przeciwnie. Jego zdaniem, skoro sąd nie powiedział jakiego kursu trzeba użyć do spłaty rat kredytu po wykreśleniu klauzuli przeliczeniowej, to klient znalazł się w świetnej sytuacji. Poza tym, że może iść do unijnego Trybunału Sprawiedliwości (odwołać się od prawomocnego wyroku polskiego sądu) lub wystąpić do Skarbu Państwa z roszczeniem odszkodowawczym (niezgodny z prawem unijnym wyrok), może też… zapytać bank o to ile był mu winny na początku i ile jest winien teraz.
A konkretnie? Powinien skorzystać z przepisu art. 462. Kodeksu cywilnego, który mówi, że „Dłużnik, spełniając świadczenie, może żądać od wierzyciela pokwitowania”. Popowicz twierdzi, że bank nie będzie w stanie określić zgodnej z umową kwoty zadłużenia klienta (zarówno początkowego, jak i obecnego), bo w tej umowie nie ma już żadnego wskazania jak przeliczać franki na złote. A jeśli bank wskaże kwotę niezgodną z umową – wystawi się na strzał ze strony klienta. Tak to już bywa: nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji ;-). Hiszpańskiej, bo to hiszpańscy konsumenci zapoczątkowali korzystne dla frankowiczów orzecznictwo Trybunału Sprawiedliwości.
A co jeśli bank nie wystawi żadnego pokwitowania? Też może wystawić się na strzał, gdyż obok art. 462. w Kodeksie cywilnym jest też – jak to często bywa – art. 463., który mówi: „Jeżeli wierzyciel odmawia pokwitowania, dłużnik może powstrzymać się ze spełnieniem świadczenia albo złożyć przedmiot świadczenia do depozytu sądowego”. Na tej podstawie klient mógłby przestać spłacać raty kredytu. I w ten sposób skłonić bank do renegocjowania umowy. Ale wtedy już mógłby walczyć o większą pulę, niż tylko „uczciwy kurs spłaty rat” (bo tylko takie pole manewru daje mu wyrok sądu).
Wbrew pozorom sytuacja po wyroku w sporze mBanku z frankowiczem jest bardziej skomplikowana, niż wygląda to na pierwszy rzut oka. Co prawda sąd powiedział jak mniej więcej ma wyglądać dalsze wykonywanie umowy, ale nie powiedział tego dokładnie. Być może jakieś precyzyjne wskazania znajdą się w pisemnym uzasadnieniu wyroku. Jeśli nie, to… piłeczka znajdzie się po stronie mBanku. I nie zazdroszczę jego prawnikom, którzy będą musieli określić – zgodnie z prawdą, prawem i umową – wysokość zobowiązania klienta w oparciu o „wykastrowane” z kluczowego fragmentu brzmienie umowy.