Jak odróżnić dobre ubezpieczenie od kanciarskiego? Najprostsza metoda to porównanie łącznej sumy składek z wartością kasy, którą otrzymamy, gdyby należało nam się odszkodowanie (w przypadku śmierci lub wypadku) albo świadczenie (w przypadku choroby, albo np. dożycia wieku emerytalnego). Dostaję bardzo dużo listów od czytelników, którzy proszą mnie o opinię w sprawie swoich polis. Czy warto jeszcze płacić składki? Czy to, co można dostać w zamian, jest warte ponoszonych kosztów?
„Jestem matką samotnie wychowującą dwóch nastolatków. Jakiś czas temu dałam sobie wcisnąć jakieś „bardzo korzystne” ubezpieczenie. Czy zechciałbyś rzucić na nie swoim okiem? Polisa została podpisana w 2002 r., data jej zakończenia to 2034 r., czyli jeszcze 17 lat płacenia. Czy jest to dla mnie dobra i pewna, bezpieczna forma zabezpieczenia na przyszłość przy rocznej opłacie 1500 zł? Z każdym rokiem coraz trudniej jest mi tą kwotę uzbierać i w terminie opłacić”
Zobacz również:
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
– zapytała jedna z czytelniczek, przedstawiając mi dokumenty ubezpieczenia zawartego z firmą MetLife za pośrednctwem jednego z dużych pośredników ubezpieczeniowych. Polisa nazywa się „Życie+” i – z tego co się zorientowałem – jest hybrydą, a więc ubezpieczeniem, które „płaci” zarówno w przypadku śmierci jego posiadacza, jak i w przypadku dożycia określonego wieku. Już sam ten fakt nieco zamydla sytuację, ale mimo wszystko postanowiłem spróbować odpowiedzieć czytelniczce na jej pytanie.
Moja czytelniczka rocznie płaci ponad 1500 zł Umowa ma trwać przez 32 lata, z których 15 lat już upłynęło. W tym czasie – o ile składka nie zmieniała się (a nic mi o tym nie wiadomo, choć nie wykluczam, że była indeksowana inflacją) – moja czytelniczka zapłaciła jakieś 22.000 zł. Gdyby te pieniądze wpłacała na bankowy depozyt oprocentowany średnio na 5%, miałaby dziś 34.000 zł. Przez kolejnych 17 lat moja czytelniczka wpłaci tytułem składek (nie licząc żadnych indeksacji i innych sensacji) kolejne 25.000 zł, które – gdyby je oszczędzała i lokowała w banku – dałyby 34.000 zł (tym razem zakładam tylko 3% zysku). Koszt polisy wynosi więc 47.000 zł w wartościach nominalnych i 68.000 zł w wartościach uwzględniających utracone korzyści.
Ale to oczywiście nie jest jeszcze żaden zarzut do firmy ubezpieczeniowej. Składki są ceną świętego spokoju i ich wysokość bez dodania punktu odniesienia nic nam nie mówi. Co klientka dostaje w zamian? Suma ubezpieczenia na wypadek dożycia końca okresu ubezpieczenia – czyli 2034 r. – wynosi 33.000 zł i chyba jest stała (widziałem rocznicowe dokumenty polisy z kilku różnych lat i podawano tę samą kwotę). Słaby interes. Jest też odszkodowanie na wypadek śmierci – 42.000 zł. To również mniejsz suma, niż składka płacona przez 32 lata. Gdyby klientka zeszła z tego padołu łez w ciągu pierwszych 20 lat opłacania składki, jej spadkobiercy dostaliby więcej pieniędzy, niż mogłaby zebrać sama, odkładając pieniądze na koncie bankowym. Po owych 20 latach trwania umowy umierać jej się już „nie opłaca”.
Jest też ubezpieczenie na wypadek trwałego inwalidztwa (na 80.000 zł) i to jest jedyna część umowy, która będzie miała „dodatnią” wartość z punktu widzenia mojej czytelniczki przez cały czas opłacania przez nią składki. Ostatnim elementem polisy jest udział w zyskach z obracania pieniędzmi klientki przez firmę MetLife. Premie nominalnie są dość wysokie – 4-5% rocznie – ale chyba są liczone od dość mikrej kwoty, bo przez 15 lat opłacania składek na rachunku mojej czytelniczki zebrało się raptem 1700 zł.
Ta polisa to ni pies ni wydra. Nie pasuje do znanego mi modelu ubezpieczenia, w którym płacę składkę np. 10 zł i w zamian mam gwarancję, że jeśli coś złego mi się zdarzy – dostanę np. 500 zł. W tym modelu wszyscy płacący po 10 zł składają się na odszkodowanie dla pechowca, któremu przydarzy się nieszczęście i jeszcze dodatkowo na 100 zł zysku dla firmy ubezpieczeniowej.
Ale polisa „Życie+” nie przypomina takiego układu. Tu klientka płaci 47.000 zł (a tak naprawdę 68.000 zł biorąc pod uwagę, że mogłaby te pieniądze gdzieś ulokować) za ubezpieczenie, które „zapłaci” jej 33.000 zł jeśli dożyje do finału, 42.000 zł jeśli nie dożyje i 80.000 zł jeśli będzie miała wypadek i zostanie inwalidą do końca życia. Tu ważna uwaga: odpowiedzialność ubezpieczyciela pojawia się już od pierwszego dnia (a więc już w momencie, w którym klientka nie miałaby żadnych własnych oszczędności, nawet gdyby chciała odkładać w banku zamiast na polisie).
Ale i tak proporcje między wpłacanymi kwotami, a potencjalnymi wypłatami są dla mnie co najmniej kontrowersyjne. Po części wynika to z istoty polis ze zwrotem części składki. Ponieważ ludzie nie lubią „wyrzucać pieniędzy w błoto”, to ubezpieczyciele wymyślili polisy, w których zapłacona składka – w całości lub części – wraca do Ciebie jeśli dożyjesz do końca polisy. A więc nie „wyrzucasz pieniędzy w błoto”. Tyle, że ten medal ma drugą stronę: w takiej polisie dostajesz odszkodowanie o nędznej – w relacji do wpłaconych składek – wartości. Łączenie oszczędzania z ochroną zawsze się słabo kończy – nawet umierać się „nie opłaca”, nie mówiąc już o oszczędzaniu.
Sam mam polisę, która kosztuje mnie ponad 200 zł miesięcznie, ale ta składka stanowi 1% sumy ubezpieczenia na wypadek mojej śmierci lub ciężkiego inwalidztwa. Znam tańszych ubezpieczycieli, znam i droższych, ale generalnie taka proporcja do mnie przemawia. Polisa „Życie+” powinna mieć raczej w nazwie minus. Kłopot polega na tym, że aby się z niej wycofać moja czytelniczka musi zaakceptować potężną stratę. Z wpłaconych 22.000 zł może dziś odzyskać 6000 zł (tyle wynosi wartość wykupu). Być może da się ją zakwestionować w sądzie, ale to inna historia. Ja wiem jedno – tak długo, jak firmy ubezpieczeniowe będą oferowały ubezpieczenia, które mają niewiele kosztować i niewiele dawać, tak długo branża ta nie podniesie się z wizerunkowych tarapatów.