Morskie farmy wiatrowe mają uratować nasz miks energetyczny. Projekty realizowane przez polskich inwestorów, obliczone na grube miliardy złotych, wchodzą w ważną fazę. Ale czy koszty zostały właściwie oszacowane? Czy wiemy, kiedy zaczną przynosić zyski? „Projekty stanęły na kiepskim fundamencie. A dodatkowo na głowie. W efekcie mogą się zachwiać finansowo” – pisze dla „Subiektywnie o Finansach” i ZielonyPortfel.pl Piotr Jermakow, polski przedsiębiorca, który bierze udział w realizacji takich projektów. I opowiada, jak to się dzieje w innych stronach
Gwałtownie zmieniające się warunki sprawiły, że potwornie kapitałochłonny biznes, jakim jest budowanie farm wiatrowych (zwłaszcza na morzu), stał się jeszcze trudniejszy. Z jednej strony droga stal i inne surowce, a z drugiej – wysokie stopy procentowe, które powodują, że odsetki trzeba uważniej policzyć, by nie zjadły przyszłych zysków ze sprzedaży prądu. Kolejny problem to, jak te przyszłe zyski policzyć.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
O tym, ile będzie kosztowała energia z wiatraków na lądzie i na morzu, podobnie jak w przypadku elektrowni atomowej, w największej części decyduje koszt finansowania, czyli kredytów potrzebnych do przeprowadzenia inwestycji. Wiatraki są oczywiście tańsze niż reaktory atomowe (choć wszystko zależy od skali działalności farm oraz kosztów „wynajmu” powierzchni), a sama energia jest niemal darmowa, natomiast koszty budowy są wysokie. 1 GW mocy energii wiatrowej na lądzie kosztuje 6-8 mld zł. Na morzu – przynajmniej 12-13 mld zł.
Czytaj więcej o tym: Energetyka wiatrowa na zakręcie. Znikające projekty, spadające wyceny. Czy wiatraki na morzu, od których miała zależeć rewolucja energetyczna, przestaną się opłacać?
W Polsce ruszyły już projekty związane z tą technologią. Farmy wiatrowe na morzu buduje prywatna Polenergia (kontrolowana przez Dominikę Kulczyk, jedną z najbogatszych Polek) wspólnie z norweskim Equinorem, dwa duże projekty próbuje rozruszać państwowy koncern PGE wspólnie z Orsted, a po piętach depcze im Orlen wspólnie z Northland Power. Docelowo ma z tego być całkiem sporo prądu.
Ale jak zrobić te projekty, żeby przy okazji Polska stała się jednym z ważniejszych centrów kompetencyjnych w budowie farm wiatrowych na morzu? Jak nie przepłacić i w możliwie dużym zakresie realizować te projekty samodzielnie, a nie przed drogich pośredników? Jak powinien być zaprojektowany offset, dzięki któremu wiedza zostanie w Polsce i będziemy w stanie z niej później korzystać (a nie bez końca za nią płacić)?
Morskie farmy wiatrowe: branża nowa, ale metody stare
O tym – specjalnie dla „Subiektywnie o Finansach” w ramach projektu ZielonyPortfel.pl – napisał Piotr Jermakow, konsultant morski i człowiek, który zjadł zęby na tego typu projektach i realizował je na całym świecie. Z jego CV możecie zapoznać się tutaj. Ma ponad 30 lat doświadczenia w cywilnych operacjach morskich. Był odpowiedzialny za operacje morskie flot platform wiertniczych na całym świecie. Pracował dla Qatar Petroleum, Conoco Phillips, Total, Marathon, odpowiadał za projekty morskie na całym świecie. Był kierownikiem instalacji off-shore w Brazylii. Zapraszam do przeczytania jego przemyśleń.
———————–
Morska energetyka wiatrowa to nowa branża, ale ma bardzo dużo wspólnych punktów z przemysłem Oil & Gas Offshore. W obu przypadkach inwestycja dzieje się na morzu, wykorzystuje się podobne jednostki pływające do instalacji poszczególnych elementów systemu, a te elementy też są bardzo do siebie podobne. Buduje się na morzu prawie identyczne instalacje i na dnie układa kable w taki sam sposób jak podwodne rurociągi. Inną cechą wspólną jest kosztochłonność.
Budowanie wiatraków i linii energetycznych na lądzie nie jest szczególnie wymagającym zajęciem. Kilku przeszkolonych facetów z odpowiednim sprzętem radzi sobie całkiem nieźle i bez niespodzianek. Na morzu jest całkowicie inaczej. Tu nie da się dojechać ciężarówką i nie da się zaciągnąć ręcznego hamulca, aby pojazd stał tam, gdzie kierowca go postawił. Potrzebny jest sprzęt pływający wyposażony w odpowiednie „hamulce” i znacznie większa grupa facetów. Dodam, że to muszą być faceci specjalnie wykwalifikowani do obsługi tego sprzętu.
Przed kierownikami każdego projektu o takiej skali pojawia się wiele pytań, m.in. o to: skąd takich ludzi brać i skąd brać odpowiedni sprzęt. To jest trudne pytanie, szczególnie dla wszelkiej maści amatorów, którzy o istocie i detalach projektu na morzu nie mają zielonego pojęcia, a trafili na kierownicze stanowiska przy jego realizacji.
Wszyscy ci ludzie stanęli przed ścianą i – aby robić cokolwiek – zaprosili do współpracy duże doświadczone firmy, takie jak Equinor czy Orsted. Współpraca polega z grubsza na tym, że firmy te wchodzą na nasz rynek jako wspólnicy naszych inwestorów. A nasi inwestorzy to wielkie firmy, takie jak PGE czy Orlen.
Nie oddawajmy nadzoru nad wykonawstwem i eksploatacją farm!
Pomysł współpracy z bardziej doświadczonymi w pierwszej chwili wyglądać na całkiem słuszne posunięcie. W naszej rzeczywistości tak jednak nie jest. W końcu ma to być nasz prąd, który zasili dom i firmę Kowalskich, a nie Johanssonów. Kto da nam gwarancję tego, że w krytycznej sytuacji ten prąd będzie płynął do nas, a nie do wspólników? Bo oddajemy im dużą część projektu i potencjalnych zysków. Oddajemy również nadzór nad wykonawstwem i późniejszą eksploatacją.
Oddajemy to wszystko firmom pochodzącym zazwyczaj ze Skandynawii, których usługi są często najdroższe na świecie. Dotyczy to czarteru jednostek, naboru kadry do realizacji projektu i ma trwać do szczęśliwego końca, czyli do czasu rozwiązania spółki. Zatem nie do polskich kieszeni popłyną pieniądze z realizacji wielkich zleceń i nie polskie firmy będą się mogły uczyć know-how.
Nasz błąd polega na bezwzględnym założeniu konieczności organizowania spółek z tymi firmami. Rozsądny inwestor mógłby i powinien był się zastanowić nad tym, jak taki projekt wykonać pod własnym nadzorem, zatrudniając do jego realizacji odpowiednich ludzi – Polaków. To było i jest ciągle w naszych możliwościach. Oprzeć się można na zasadach, na jakich od bardzo dawna działa bratnia branża Oil & Gas Offshore na całym świecie.
A działa następująco: zleca się badania dna morskiego pod kątem występowania węglowodorów wyspecjalizowanym firmom. Potem, mając w rękach obiecujące wyniki badań, tworzy się narodową firmę i szuka się wykonawców instalacji wydobywczych na morzu. Do tej narodowej firmy trafiają przede wszystkim krajowi specjaliści oraz bardzo doświadczeni fachowcy ze światowego rynku. Cały projekt dzieli się na obszary i bloki, za które odpowiedzialni są konkretni ludzie.
Ci ludzie nadzorują przetargi na budowę niezbędnej infrastruktury, zatrudniając konkretnych operatorów i rozliczając ich z wyników prac. Każda jednostka operująca w obszarze naszego projektu ma naszego reprezentanta (Company Representative) stale nadzorującego stan prac i koszty.
Po szczęśliwym zakończeniu fazy budowlanej następuje eksploatacja, która jest zorganizowana bardzo podobnie. Całość jest jak najbardziej rozczłonkowana, a odpowiedzialność za efekty przesunięta jak najniżej właśnie po to, aby uniknąć niespodziewanego wzrostu kosztów. Tak się dzieje w USA, w Chinach, Nigerii, Arabii Saudyjskiej czy Norwegii i Danii. Wszędzie tam pracowałem i dokładnie wiem, jak to działa.
Morskie farmy wiatrowe w Polsce (pow)stają na głowie!
W przypadku budowy morskich farm wiatrowych struktura może i powinna być identyczna przynajmniej do czasu, aż nikt nie wynajdzie lepszego systemu. Nasza narodowa inwestycja w morski wiatr została postawiona na głowie. Nadzór i kontrolę nad realizacją projektu oddano zagranicznym wspólnikom, którzy w żadnym wypadku nie są zainteresowani obniżaniem kosztów realizacji tej inwestycji.
Co można zrobić, aby poprawić sytuację i postawić całość na nogach? Ludzie z Ministerstwa Klimatu, najbliżsi współpracownicy premiera powinni jak najszybciej zorganizować niewielki zespół doradczy składający się z prawdziwych fachowców w branży offshore. Grupa ta powinna zdefiniować założenia inwestycji, określić wymagania na konkretne stanowiska menedżerskie oraz znaleźć personel niezbędny do realizacji założeń.
Powinni to być nasi rodacy i tylko w przypadku poważnego problemu ze znalezieniem takich fachowców można byłoby zatrudniać ludzi z zagranicy. W drugim etapie grupa ta powinna przejąć nadzór nad konkretnymi projektami, nad doborem wykonawców i operatorów. Tacy ludzie u nas są. Nie jest nas wielu, ale jesteśmy i pewnie wszyscy chętnie popracujemy na rzecz narodowego przemysłu. Trzeba tylko tych ludzi odszukać i zaprosić do współpracy.
I wtedy zaczniemy mówić o właściwej organizacji projektów morskich farm wiatrowych w Polsce. Nasza narodowa skarbonka będzie szybko nabierała wagi, a my wszyscy będziemy płacili mniej za energię, tak jak do niedawna niewiele płacili nasi sąsiedzi zza Odry, kupując gaz od Putina za ułamek jego wartości. I byli konkurencyjni. Teraz nasza kolej na bycie konkurencyjnym.
Na razie wygląda to jednak tak: nasi narodowi liderzy przemysłu Orlen i PGE powołali spółki do realizacji naszych projektów. Zatrudniono przypadkowych ludzi, którzy zarządzają ogromnymi budżetami i popełniają błędy. Zarządzanie najważniejszymi kwestiami oddali partnerom zagranicznym. Tym sposobem odcinamy sobie drogę do realizowania samodzielnie takich projektów w przyszłości.
A przecież poza doświadczonymi w branży operacji morskich ludźmi mamy fizyczne podstawy narodowego wykonawcy tego projektu – firmę Lotos Petrobaltic. Ta firma wymaga poważnej restrukturyzacji i wsparcia właściwymi ludźmi. Ale to nasza szybka droga do sukcesu budowy polskich instalacji wiatrowych na morzu. Polskich, a nie zarządzanych w Polsce przez zagraniczne firmy. I jeśli to się uda, w przyszłości będziemy budowali kolejne morskie farmy wiatrowe na Morzu Czarnym dla Ukrainy, Turcji, Rumunii czy też na morzu Czerwonym czy Żółtym dla Egiptu i Chin. Mórz, na których możemy pracować, jest bardzo wiele.
Piotr Jermakow
————————
Nie mam dużej wiedzy o tej branży, ale to, co pisze pan Piotr, przemawia do mnie bardzo. Morskie farmy wiatrowe to tylko jedna z wielkich szans, które przed nami stoją. Podobny problem występuje chyba też przy innych wielkich inwestycjach, np. przy budowie elektrowni atomowych. Ale – o ile wiem – tam już ruszyło kształcenie ludzi, którzy mogliby odpowiadać za prowadzenie tych projektów.
Jeśli elektrownie czy morskie farmy wiatrowe muszą być budowane przez zagraniczne firmy i musimy im za to płacić dziesiątki miliardów złotych, to zróbmy wszystko, żebyśmy to my nimi dowodzili, patrzyli im na ręce, uczyli się od nich, zdobywali kompetencje i w przyszłości sami realizowali podobne inwestycje dla innych. Jakie jest Wasze spojrzenie na sprawę? Zapraszam do komentowania.
zdjęcie: ELG21/Pixabay