Po krachu w Rosji, spowodowanym zamrożeniem przez Europę i USA rezerw walutowych tego kraju, strach przed wojną zajrzał w oczy inwestującym pieniądze w Polsce. Wycofujący się w panice inwestorzy podnieśli kurs euro do 4,8 zł, czyli poziomu nie widzianego od 13 lat. Dolar osiągnął zaś cenę nie widzianą od prawie 20 lat – aż 4,31 zł. Do gry wszedł NBP, który najpierw zainterweniował słownie, a potem czynem, sprzedając dolary i euro ze swoich rezerw. A u komentatorów wrócił pomysł: powinniśmy wejść do strefy euro, w trosce o własne bezpieczeństwo
O ile w Rosji, po poniedziałkowym krachu rubel „oficjalnie” trochę się podnosił (na rynku forex, bo przecież nie w kantorach), o tyle widmo wojny uderzyło w polskie aktywa. Co bardziej strachliwi inwestorzy postanowili zwinąć manatki znad Wisły i wyprzedać polskie akcje, obligacje oraz naszą walutę, zamieniając je na bezpieczniejsze dolary (i obligacje amerykańskiego rządu).
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Efekt był opłakany. W ciągu może dwóch godzin panika wyniosła kurs euro z poziomu 4,68 zł (i tak wysokiego) do 4,80 zł. Tak drogie euro nie było od 13 lat, czyli od globalnego kryzysu finansowego. Jeszcze bardziej wystrzelił dolar, który w pewnym momencie wyskoczył z 4,17 zł do 4,31 zł. To najwięcej od niemal 20 lat. A jeszcze kilka dni temu dolara można było kupić po 3,95 zł!
W tarapatach są też posiadacze kredytów frankowych, bo „kryzysowa” waluta w pewnym momencie otarła się o poziom 4,70 zł. Polska nie była jedynym krajem, w którym zapanowała taka nerwówka. Z tym, że np. w Czechach, gdzie dolar skoczył z 22,3 do 22,9 korony (też o 2%, jak u nas), jest to poziom najwyższy ledwie od półtora roku.
To nic nadzwyczajnego – tak było prawie zawsze, bo po prostu Polska jest największym rynkiem i u nas ten ruch jest najbardziej widoczny i najłatwiej od nas uciec. Inna sprawa, że Czesi dbali o siłę swojej waluty w ostatnich miesiącach lepiej niż nasz NBP i teraz mają z czego „schodzić”. My już stoimy pod ścianą. Analitycy policzyli, że przy kursie powyżej 4,70 zł za euro polska gospodarka może mieć problemy.
NBP ratuje złotego. Ale czy to zadziała?
NBP zareagował najpierw słowem, informując panikarzy, że nie pozostanie bierny i będzie bronił wartości złotego, a potem czynem – podając do publicznej wiadomości, że sprzedał na rynku „pewną ilość” walut obcych z posiadanych rezerw walutowych. Nie wiemy jak dużą. Po to te rezerwy są i nasz NBP – za to mu chwała – zgromadził ich rekordową ilość (ok. 144 mld euro, z tego 11 mld euro w złocie i ok. 70 mld dolarów, a jeszcze rok temu było to „tylko” 125 mld euro).
Nie wiadomo, czy to zadziała, bo dziś na inwestorów najbardziej działają ruchy rosyjskich kolumn czołgów już niedaleko od polskiej granicy. Prezes NBP przypomina inwestorom, że Polska jest silną, dość zamożną gospodarką i tym samym chce im dać do zrozumienia, że wyprzedawanie naszej waluty za bezcen jest frajerstwem.
„NBP jest gotów w każdej chwili reagować na nadmierne wahania kursu złotego, które mogłyby zakłócić sprawne funkcjonowanie rynku walutowego, finansowego lub też negatywnie wpływać na stabilność finansową czy skuteczność realizowanej przez NBP polityki pieniężnej”.
Oby w końcu dotarło, bo słaby złoty to droższe towary importowane z zagranicy (samochody, elektronika, paliwo) i wyższa inflacja, która zmusi Radę Polityki Pieniężnej do jeszcze ostrzejszych podwyżek stóp procentowych. A to będzie bolało.
Złoty zapewne stałby się silniejszy, gdyby rynek spodziewał się „dostawy” do Polski miliardów euro z unijnego Planu Odbudowy. Ale te pieniądze nam zawieszono przez to, że nie chcemy się stosować do zasad praworządności i wyrzucić na zbitą twarz niektórych przebierańców podających się za sędziów Trybunału Konstytucyjnego oraz Sądu Najwyższego.
Czy warto dziś robić tak jak inwestorzy zagraniczni i wymienić złote na dolary oraz euro? Radzę jednak przeczekać te dni i nie wykonywać nerwowych ruchów – zwykle rzeczywistość oglądana z perspektywy kilku dni jest jaśniejsza niż ta w chwili kryzysu, więc może i tym razem okaże się, że to tylko strachy na lachy. 10-15% swoich pieniędzy w walutach obcych warto mieć, ale kupowanie ich w chwili rynkowej paniki zwykle nie jest optymalną decyzją.
Od razu pojawiły się pytania, czy powinniśmy dodatkowo zabezpieczyć się przed atakiem ze strony Rosji i wejść do strefy euro? Może tak jak Ukraina złożyła wniosek o przyjęcie do Unii Europejskiej, to Polska powinna dać sygnał, że pozbyła się wątpliwości i chce wejść do strefy euro? Czy w tych warunkach może nam się to (wreszcie) opłacić? A może nie warto na to patrzeć, tylko raczej na bezpieczeństwo? Czy Rosja odważyłaby się zbombardować kraj, który jest „monetarnym” sojusznikiem takich potęg jak Niemcy czy Francja?
NATO jest fajne, Unia Europejska też. Ale strefa euro ma „supermoce”
Euro to projekt polityczny, a nie gospodarczy – zwykli mawiać ekonomiści krytykujący strefę euro. Najwięcej zyskuje na nim najsilniejszy – czyli Niemcy, główny eksporter Europy. Wchodząc tam, stracilibyśmy kontrolę nad stopami procentowymi. Własna waluta, to własna polityka monetarna – czyli bank centralny może decydować o koszcie kredytu, schładzać albo podgrzewać gospodarkę. I walczyć z inflacją „na własną rękę”. W strefie euro tego narzędzia każdy z krajów nie ma.
To dlatego na Litwie i w Estonii inflacja wynosi już 12%. Te kraje nie mogą podnieść stopy procentowej, wynosi ona tyle, co w całej strefie euro – czyli 0%. Dlaczego EBC nie podnosi stóp procentowych? Z trzech powodów. Po pierwsze inflacja w innych krajach nie jest aż tak wysoka – a mając pod swoją pieczą 20 krajów, EBC musi ważyć interesy.
Po drugie EBC stosuje inne instrumenty do walki z inflacją, np. LTRO (udziela bankom kredytów po korzystnych stawkach na dłuższe terminy i zachęca je do pożyczania pieniędzy firmom i konsumentom) czy PEEP (skup obligacji państw). A po trzecie, i być może najważniejsze, państwa strefy euro wychodzą z pandemii z ogromnym garbem długu publicznego. Dług publiczny Grecji wynosi 200% PKB, Włoch 160%, Portugalii 137%. Podwyżka stóp groziłaby tym krajom niewypłacalnością (trzeba by płacić wyższe odsetki).
Przeciwnicy wejścia Polski do strefy euro straszą też wzrostem cen i wolniejszym wzrostem zarobków. Ceny rosły w każdym nowym kraju, który przystępował do strefy euro, choć są analizy, które mówią, że to złudzenie optyczne. Z drugiej strony, w ostatnim czasie inflacja była i u nas tak wysoka, a ceny tak galopowały, że pod wieloma względami zbliżyliśmy się już do cen zachodnich. I to bez wchodzenia do strefy euro.
Ale są i zalety. Odpadłoby ryzyko walutowe, czyli inwestowanie w Polsce byłoby dla zachodnich firm bezpieczniejsze. Słowacja od wejścia do strefy euro (w 2009 r.) zanotowała pięciokrotny wzrost zagranicznych inwestycji. I nikt nie psioczy, że towary słowackie są droższe niż polskie. Wręcz przeciwnie – przemysł motoryzacyjny szczególnie upatrzył sobie Słowację: są tam Volkswagen, Kia i PSA Peugeot Citroen, Jaguar-Land Rover (ale też upatrzył sobie Węgry, żeby oddać sprawiedliwość forintowi). My zaś liderujemy pod względem call-centers i helpdesków.
No i zadłużanie byłoby tańsze – Polska jest zadłużona na ponad bilion złotych. Koszty obsługi tego długu, czyli odsetek płaconych od wyemitowanych obligacji, wynoszą 30 mld zł rocznie (800 zł na każdego podatnika rocznie). Kraje strefy euro zadłużają się znacznie taniej, bo strefa euro to pieczątka wiarygodności. Emitowalibyśmy euroobligacje dwa razy taniej, płacilibyśmy dwa razy mniejsze odsetki, NBP mógłby rozwiązać 500 mld zł rezerw walutowych, obniżając o kilka punktów procentowych zadłużenie kraju.
Mniejsze ryzyko inwestowania to większy napływ kapitału zagranicznego. A ten jest gwarancją równie silną jak amerykańscy żołnierze – Zachód broniłby w hipotetycznie najechanej przez wroga Polsce nie tyle terytorium, co swoich inwestycji i pieniędzy. I stabilności kursu euro Każde zagrożenie militarne dla kraju strefy euro jest zagrożeniem dla kursu tej waluty. A od jej kursu zależy wypłacalność i „zdrowie” wszystkich krajów strefy euro.
Być może w obecnej sytuacji geopolitycznej powinniśmy – godząc się na to, że stracimy część suwerenności (możliwości wpływania na kurs walutowy i oprocentowanie kredytu, a więc regulowania koniunktury w gospodarce) – wykupić polisę od nieszczęść takich jak wojny?
Jak wejść do strefy euro? „Na krzywy ryj” nikt nas nie wpuści
Polacy nie są przeciwko euro. Jeszcze w połowie ubiegłego roku liczba zwolenników wprowadzenia euro w Polsce po raz pierwszy od bardzo dawna przekroczyła 50% (o 7 pkt proc. wzrósł odsetek Polaków bardzo się tego domagających, zaś o 8 pkt proc. spadł odsetek obywateli będących bardzo przeciwko wprowadzeniu euro). Jestem bardzo ciekawy wyników sondażu po 24 lutego. Idę o zakład, że poparcie wzrosło.
Oczywiście, to wszystko z zastrzeżeniem, że do euro nie wchodzi się „na krzywy ryj”. Jak wejść do strefy euro? Tak jak do dobrego, renomowanego klubu – trzeba się ładnie ubrać i przystroić. Tak samo gospodarka musi spełnić kilka warunków brzegowych (tak zwanych warunków konwergencji). Są to:
1. Stabilne ceny. Stopa inflacji konsumenckiej (HICP) może najwyżej o 1,5 punktu procentowego przekraczać inflację w trzech najstabilniejszych pod tym względem państw członkowskich. U nas inflacja wynosi 8,7%. Egzamin oblany.
2. Równowaga finansów publicznych. Deficyt budżetowy państwa nie może być większy niż 3% PKB, a dług publiczny – 60% PKB. Deficyt budżetu państwa w 2021 r. – według metodyki unijnej – nie przekroczy 4% PKB. To ważna informacja, bo stan budżetu nic nie mówi o stanie finansów państwa – wydatki zostały wyprowadzone poza budżet i poza kontrolę parlamentu, ale Unia bierze to pod uwagę. Dług publiczny ok. 60%. Tu też się nie łapiemy.
3. Kurs waluty musi być stabilny w ciągu ostatnich dwóch lat względem euro. No to tutaj leżymy i kwiczymy, bo była pandemia, teraz wojna, a złotym rynek buja jak łódką na pełnym morzu.
Czyli to wygląda na to, że chcieć to my sobie możemy, ale do strefy euro nikt nas raczej w obecnym stanie finansów publicznych nie przyjmie. Ale moment jest szczególny – może więc załapalibyśmy się na jakiś wyjątek? Trudna sprawa, bo z Francuzami się pokłóciliśmy, z Niemcami też – spór o praworządność spowodował, że na horyzoncie nie widać kasy z Unii Europejskiej.
Wejść do strefy euro: to matematyka czy polityka?
A może tu już nie chodzi o matematyką – kto ile straci, a kto ile zyska. Europa właśnie stanęła w obliczu największego konfliktu zbrojnego od czasów II Wojny Światowej. Po drugiej stronie jest mocarstwo atomowe, które nie respektuje żadnych cywilizowanych zasad. Świat właśnie zastanawia się – o czym świadczy spadek złotego – czy Polska jest bezpieczna. Jeśli dojdzie do wniosku, że nie, to interwencje NBP nie pomogą – bo nie mogą trwać w nieskończoność. Prof. Cezary Wójcik z SGH mówił „Rzeczpospolitej” tak:
„Strefa euro daje nam większą szansę na bezpieczny rozwój w długim okresie. Nie jest gwarantem szybszego rozwoju, bo przez ostatnich 30 lat szybko rozwijaliśmy się gospodarczo poza unią walutową. Ale równie ważny jest bezpieczny rozwój, bardziej stabilny także pod względem politycznym. Obecność w strefie euro zakotwiczyłaby nas politycznie w jądrze Unii Europejskiej, zwiększając zaufanie inwestorów zagranicznych, ograniczając też ryzyko eksperymentów w polityce pieniężnej”.
Do strefy euro, w czasie największego jej kryzysu w latach 2011-2015, przystępowały kolejno państwa bałtyckie, czyli kraje byłego ZSRR – Litwa, Łotwa i Estonia. I nie robiły tego z kalkulacji ekonomicznej, ale politycznej. Jeśli my się boimy Rosji, to tam… Rosja budzi przerażenie – tym bardziej że mieszka tam sporo Rosjan, których Moskwa może kiedyś chcieć wziąć w „obronę”.
Jak uważacie, czy powinniśmy zmienić kierunek i poświęcić kawałek suwerenności finansowej w celu wykupienia kolejnej „polisy” od niebezpieczeństw wynikających z naszego geopolitycznego położenia? Dawajcie znać w komentarzach. I przeczytajcie tekst z linku poniżej.
źródło zdjęcia: PixaBay