Uważam, że żadna część mojego prywatnego portfela długoterminowych oszczędności nie jest pewna. Inwestuję swoje prywatne pieniądze w najróżniejsze rzeczy ale zakładam, że za 20-30 lat – bo taki jest horyzont mojego lokowania pieniędzy – każda z tych inwestycji może się okazać niewypałem. Ale zakładam też, że przynajmniej jedna z nich będzie strzałem życia.
NIE ISTNIEJE PIENIĄDZ PEWNY JAK W BANKU
Depozyt bankowy może być nic niewart, bo przyjdzie hiperinflacja, dewaluacja polskiej waluty albo nacjonalizacja. Moja mama kupiła dla mnie polisę posagową w PZU, miałem też książeczkę oszczędnościową w PKO. Wszystko poszło z dymem. Dlaczego historia w ciągu kolejnych kilkudziesięciu lat miałaby się nie powtórzyć?
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Obligacje rządowe? Mój dziadek miał takie sprzed 1939 r. w szufladzie – polski rząd się do nich nie przyznaje. Obligacje korporacyjne? Co roku kilka firm w Polsce ich nie wypłaca. Ziemia? Obecny polski rząd prawie zabronił nią handlować. Nieruchomości? Zobaczcie co się stało z cenami w Hiszpanii, czy Grecji. Diamenty? Ich ceny są wynikiem spekulacji, być może kompletnie oderwane od realnej wartości.
W sumie relatywnie niezłą opcją wydają się akcje największych koncernów, które w czasie ostatnich 100-150 lat przy długich inwestycjach praktycznie nie traciły na wartości (chociaż przecież zdarzały się takie przypadki jak Kodaka, który nie zauważył nadejścia ery fotografii cyfrowej i zginął).
Jeśli – tak jak ja – masz trochę pieniędzy i chcesz je tak ulokować, żeby mieć w przyszłości fundusz na spełnianie marzeń, to nie możesz się trzymać jednej formy ich lokowania. Oczywiście na początek musi być poduszka finansowa z lokat bankowych i pieniędzy na koncie oszczędnościowym, a dopiero potem możemy rozglądać się – i to stopniowo – za innymi inwestycjami.
U mnie drugim „stopniem wtajemniczenia” były obligacje rządowe (10-letnie), a trzecim – fundusze inwestycyjne (początkowo te najbezpieczniejsze, a potem te inwestujące w akcje z różnych stron świata) oraz akcje największych, najbardziej wiarygodnych i stabilnych koncernów.
PO PIERWSZE: ZASIAĆ I PATRZEĆ JAK ROŚNIE
Podstawowe założenie: nie interesuje mnie forex, day-trading i codzienne analizowanie wykresów. Nie mam na to ani czasu, ani ochoty. Zostawiam to zawodowcom i pasjonatom (choć w młodości też byłem takim inwestorem-spekulantem i to nawet z sukcesami :-)). Potrzebuję znaleźć dwie-trzy firmy, w które mógłbym włożyć część swoich oszczędności, zapomnieć o nich na 20 lat i wyjąć znacznie więcej.
Gdybym 10 lat temu kupił 10 akcji McDonald’sa za 300 dolarów, to dziś miałbym 1200 dolarów (o tyle wzrósł kurs tej firmy), a po drodze zgarnąłbym 250 dolarów z dywidend wypłacanych przez tę spółkę z zysków. Gdybym kupił akcje McDonald’sa 40 lat temu, to zapłaciłbym za jedną dolara.
Dziś ta sama akcja jest warta 120 dolarów. I to nie są żadne czary, tylko rosnąca wartość rynkowa firmy, która stała się w tym czasie największą globalną siecią restauracji typu fast-food. W Polsce też są takie firmy i pisałem o nich niedawno: producent butów CCC, odzieżowe LPP, słodki Wawel, informatyczne Asseco…
PO DRUGIE: „NA PEWNIAKA”
Są statystyki pokazujące, że z wydłużaniem terminu inwestowania pieniędzy w akcje spółek (a ściślej – w indeks grupujący te spółki) spada prawdopodobieństwo straty. Oczywiście: średnia nie mówi wszystkiego, w ramach tej średniej zawsze będzie gwiazda, bankrut i mnóstwo średniaków, ale wystarczy nie wybrać bankruta i… już jest dobrze.
W długim terminie lokowanie pieniędzy w akcje jest mniej ryzykowne, bo większość spółek się rozwija, nabiera masy i zwiększa swój majątek. A to musi odbić się na cenie ich akcji. A nawet jeśli się nie odbije, to i tak nie ma to znaczenia, o ile spółka dzieli się ze swoimi udziałowcami zyskiem.
W długoterminowym inwestowaniu większość dochodu inwestora może pochodzić właśnie z dywidend. Pokazywałem w jednym z poprzednich tekstów taką właśnie spółkę – Bank Pekao. Kurs sobie faluje, ale w dłuższym terminie w zasadzie się nie zmienia. Jak ktoś kupił te papiery sporo lat temu, to wystarczy mu, że dostaje co roku dywidendę. Ile? Średnio 5% wartości akcji rocznie. A ile by się miało na lokacie bankowej? Ostatnio góra 2% rocznie.
PO TRZECIE: BEZ RUMAKOWANIA
Nie jestem inwestorem-ryzykantem. Chociaż z ankiet MIFiD, które czasem przeprowadzają ze mną dystrybutorzy różnych produktów inwestycyjnych wynika, że mój profil upoważnia mnie do inwestowania agresywnego, zestaw moich inwestycji bardziej przypomina portfel niemieckiego emeryta :-). I to samo – udawanie niemieckiego emeryta 😉 – radzę każdemu, kto dopiero oswaja się z rynkiem kapitałowym.
Jeśli już mamy poduszkę finansową i oszczędności „na wszelki wypadek”, to zastanawiamy się: o jakiej części pieniędzy możemy na pięć lat zapomnieć? Pewnie nie będzie to więcej, niż 5-10% łącznych oszczędności. Jeśli w liczbach bezwzględnych jest to jakieś np. 5000 zł, albo 10.000 zł, to i tak nie ma się co stresować – w długim terminie nawet stosunkowo niewielki pieniądze może urosnąć do dużych kwot (vide przykład McDonald’sa, czy polskich spółek giełdowych). Kasę zawsze dzielę na dwie lub trzy spółki, a potem stopniowo – raz na kwartał lub raz na pół roku – za kawałek pieniędzy kupuję po kilka, kilkanaście akcji (w zależności od ceny).
W jaki sposób wybieram konkretne spółki, w które mógłbym ulokować część swoich oszczędności oraz jak przebiega sam zakup akcji? Dla osób, które są nieobeznane z kupowaniem akcji może to być ciut dziwne uczucie, bo systemy transakcyjne biur maklerskich nie zawsze są tak przyjazne, jak te bankowe. Ale jeśli bankujesz trochę przez internet, to na pewno sobie poradzisz.
ZASADA 1. INWESTUJĘ W TO, CO LUBIĘ
Nawet jeśli na lokowanie pieniędzy poza bankiem przeznaczam niewielką część swoich oszczędności, to i tak chcę się z tym czuć komfortowo. Może przeginam z emfazą, ale chcę, żeby inwestowanie pieniędzy było czymś więcej, niż tylko położeniem kasy i wyciąganiem z tego procentów.
Chcę lubić moją inwestycję, dlatego wybieram spółki, których produktów sam używam bądź używa ich moja rodzina. Mam swoje ulubione marki, które bardzo cenię i których właścicielom daję zarabiać pieniądze. Siłą rzeczy wiem o tych markach więcej, niż o innych i chętnie dowiem się czegoś o firmach, które nimi zarządzają.
Dzięki tej wiedzy będę świadomym inwestorem – będę wiedział w co włożyłem pieniądze, jakie „moja” firma ma zalety, a jakie problemy, czy rosną jej przychody, ile zarabia pieniędzy i czy wypłaca dywidendy – a jej pozyskiwanie nie będzie mnie bolało. Krótko pisząc: usiądź na chwilę przy piwie lub lampce wina i zrób listę firm, których produktów używasz, jesteś z tego zadowolony od lat i jesteś ich fanem. A jeśli to jest dla ciebie kłopot, to może za chwilę, po przeczytaniu kolejnych akapitów, kilka takich firm sam sobie przypomnisz.
ZASADA 2. INWESTUJĘ W TO, CO PŁACI
Jako obiekt długoterminowych inwestycji interesują mnie tylko firmy, które są już duże, najlepiej są liderami w swoich branżach (lub też są liderami światowymi w produkcji jakichś specjalistycznych produktów, na których trochę się znam), robią wrażenie „niezniszczalnych” i trudno sobie wyobrazić, żeby mogły nagle zniknąć. Tak się składa, że to właśnie tego typu firmy najczęściej dzielą się dywidendą ze swoimi akcjonariuszami w sposób systematyczny.
Na polskiej giełdzie są tylko cztery spółki, które wypłacają nieprzerwanie dywidendę od 16 lat – to producent aparatury pomiarowej Apator, znany producent opon Dębica, dystrybutor stali i produktów hutniczych Stalprofil oraz producent hydrauliki siłowej Hydrotor. Dziwnym trafem wraz z wypłacaną od 2000 r. nieprzerwanie dywidendą rósł też kurs akcji tych spółek – jedna akcja Apatora podrożała w tym czasie ze złotówki do 30 zł, Dębicy – z 13 zł do 100 zł, Stalprofilu – ze złotówki do 11 zł, a Hydrotoru – z 5 zł do 35 zł.
Ale pal licho wzrost ceny, on mógłby być, albo mogłoby go nie być – ważniejsze jest to, że te spółki wypłaciły w ciągu owych 16 lat dywidendy przekraczające cenę zakupu ich akcji w 2000 r.! A więc nawet gdyby inwestorzy na giełdzie zwariowali i nie umieli odróżnić tego co dobre od tego co beznadziejne, to i tak z samych dywidend wypłacanych z zysków tych spółek można było wyjąć więcej, niż się włożyło na początku! Co mam na myśli?
Jedną akcję Dębicy handlowano w 2000 r. po cenie mniej więcej 13 zł. Od tego czasu oponiarska firma wypłaciła 55,4 zł dywidend. No dobra, powiecie pewnie, że w 2000 r. był środek wielkiej bessy, więc może to nie jest najbardziej reprezentatywny moment, bo nikt wtedy nie kupował akcji ;-). To weźmy pełne 22 lata obecności producenta opon na giełdzie. Wchodził na parkiet przy cenie 40 zł, potem jego akcje można było kupić po 60 zł, potem po wspomniane 13 zł.
Ale w latach 2000-2010 – wyjąwszy wystrzały hossy i nurkowanie w czasie bessy – było to generalnie między 40 zł a 80 zł. Duża rozpiętość, ale w zależności od momentu zakupu akcji każdy „kawałek” majątku Dębicy z samych tylko dywidend „zwrócił” się już co najmniej w 60-70%, a po uśrednieniu ceny zakupu – w niemal 100%. Powtarzam: z samych tylko dywidend! A przecież te akcje dziś nie są warte zero złotych, tylko prawie 100 zł za sztukę! Zresztą zobaczcie wykres:
Inna spółka z tej „wielkiej czwórki” to Hydrotor, którego akcję kupowano 16 lat temu za 5 zł. Od tego czasu wypłacił w dywidendach 17,3 zł. Jeśli ktoś miał wyjątkowego pecha i kupił tę spółkę po najwyższym kursie w jej historii – dziewięć lat temu, kiedy jedna akcja kosztowała 60 zł – to i tak z dywidend „odzyskał” do tej pory 20% ceny zakupu.
Dlatego tak ważne jest, by nie kupować akcji w jednym momencie, a rozłożyć zakup w czasie. Generalnie bowiem kurs Hydrotoru waha się od wielu lat w paśmie 25-40 zł za akcję. Jedną akcję Apatora w roku 2000 można było kupić za złotówkę. Od tego czasu spółka wypłaciła… 21,5 zł dywidend.
Ale i w tym przypadku tę kalkulację nieco zaburza wielka bessa. W ostatnich 10 latach kurs Apatora najpierw oscylował w okolicach 15 zł, a ostatnio między 25 zł a 40 zł. Stalprofil był na początku obecnego tysiąclecia po złotówkę. Od tego czasu firma oddała akcjonariuszom z wygenerowanych zysków 9,1 zł.
Oczywiście: każdej spółce może się zdarzyć, że nie wypłaci dywidendy w jednym roku, w którym bardziej niż zwykle potrzebuje pieniędzy. Przez większość lat swojej obecności na giełdzie dywidendy wypłacały takie firmy jak producent piwa Żywiec, którego głównym właścicielem jest holenderski gigant piwowarski Heineken. W 2000 r. akcje Żywca były po 400 zł, dziś kosztują mniej więcej 450 zł.
W tym czasie Żywiec wypłacił 415 zł dywidend. To oznacza, że kto kilkanaście lat temu uwierzył, że Polacy będą pili coraz więcej piwa i kupił akcje żywieckiego browaru, to dziś już jest „rentierem”. Nie ma dla niego znaczenia ile te akcje będą kosztowały w przyszłości, każdy kurs wyższy od zera będzie jego zyskiem, bo cenę zakupu „odzyskał” już z zapłaconych przez firmę dywidend. Posiadacze akcji Żywca po przeczytaniu tego akapitu zapewne wychylą z satysfakcją kufel bezalkoholowego 😉
Inne spółki, które chętnie płaciły w przeszłości dywidendy? Wspomniałbym o producencie farb Śnieżka, czy wspomnianym w jednym z wcześniejszych tekstów informatycznym Asseco (globalny gigant w informatyce). Komu blisko do komputerów zapewne zna firmę Komputronik, która od pięciu lat regularnie wypłaca dywidendę. Wśród firm z branży budowlanej i deweloperskiej dobrym płatnikiem dywidend jest Dom Development, czy Budimex (od prawie 10 lat dzielą się zyskiem).
W branży spożywczej dywidendę chętnie płaci producent tłuszczy wszelakich Kruszwica, a także wspomniany mistrz słodyczy Wawel. Wspomniany w poprzednicy tekstach producent butów CCC też dzieli się z akcjonariuszami zyskiem od prawie dekady. Z producentów leków wyróżnia się notowana na warszawskiej giełdzie słoweńska firma Krka (płaci dopiero od pięciu lat, ale za to coraz więcej). To tylko niektóre przykłady. Po więcej odsyłam do tekstu Alberta Rokickiego, który przedstawia pełną listę.
Warto jednak pamiętać, że ceny na rynku potrafią się bardzo dynamicznie zmieniać, więc każdy zakup akcji w „celu dywidendowym” trzeba rozłożyć na raty, nawet kilkuletnie. Weźmy takie Asseco – kto się zapalił do informatycznego potentata w złym momencie i kupił akcje po ponad 100 zł, ten nieprędko odzyska włożony kapitał. Ale jeśli ktoś kupował przez kilka lat po trochu, to najpewniej stał się właścicielem akcji w uśrednionej cenie między 30 zł a 60 zł.
Od 2004 r. do dziś spółka wypłaciła w dywidendach prawie 20 zł. Widać więc, że „odzyskiwanie” włożonego kapitału z dywidend idzie nieźle, zwłaszcza jeśli pamiętamy, że mowa o spółce informatycznej, a takie często wolą zatrzymywać kapitał na rozwój, niż dzielić się zyskami z udziałowcami.
ZASADA 3. INWESTUJĘ W TO, CO SIĘ ROZWIJA
Dywidenda dywidendą, ale żeby spółka mogła ją wypłacać, nie zjadając własnego ogona (np. nie przejadając posiadanego kapitału) to powinny rosnąć jej przychody. Jeśli już mamy short-listę kilku spółek, których udziałowcem chcielibyśmy zostać, to warto zerknąć jak zmieniały się w ostatnich latach wyniki finansowe każdej z nich. Dane są bez problemu dostępne w internecie, wystarczy wyguglać nazwę firmy w powiązaniu z frazą „profil spółki” albo „wyniki finansowe” i wszystko wyskoczy.
Nie trzeba się bawić w jakieś głębokie analizy finansowe – sprawdzamy czy rosną przychody ze sprzedaży i jak kształtują się zyski netto oraz dywidenda w ostatnich kilku latach (tę ostatnią podają w lekkostrawny sposób tylko niektóre serwisy, np. Stockwatch). Poza tym każda spółka giełdowa ma dziś solidną stronę internetową. Wystarczy poświęcić kwadrans na jej obejrzenie i już wiadomo czym firma się zajmuje, jakie są jej główne źródła przychodów.
Można też zerknąć do serwisów internetowych kilku biur maklerskich, tam często są „powieszone” analizy poszczególnych spółek. Nie ma obowiązku czytać w całości, ale na pierwszej stronie jest zwykle podsumowanie co analityk myśli o przyszłości danej spółki.
ZASADA 4. Z PAŃSTWEM TAŃCZĘ TYLKO JEDEN TANIEC
Tak się składa, że duża część wielkich, znanych koncernów, to spółki państwowe. Spełniają oe warunek „niezatapialności”, bo trudno sobie wyobrazić bankructwo takich firm jak PGE, PZU, PKN Orlen, KGHM, czy PKO BP. Co więcej, państwowe spółki są dobrymi płatnikami dywidend, bo po prostu rząd chce z nich wycisnąć jak najwięcej kasy, żeby potem udawać dobrego wujka i rozdawać „potrzebującym”.
Druga strona medalu jest taka, że w takich spółkach często też polityka miesza się z ekonomią i nie zawsze są zarządzane w sposób perfekcyjny. Czasem wykonują jakieś polityczne zamówienie (np. PZU kupił sobie bank, mimo że jeszcze dwa lata temu jego ówczesny prezes mówił, że to bez sensu), a spółki energetyczne wciąż są naciskane, żeby łączyć się z nierentownymi kopalniami.
Czasem – jak PKN Orlen, albo PKO BP – trzeba pokazać moc i nieudolnie w coś zainwestować za granicą (na Litwie, Ukrainie), a czasem przyjdzie rząd i nałoży na KGHM ekstrapodatek.
Nie znaczy to, że nie szukam pomysłów na inwestowanie wśród spółek państwowych – część pieniędzy mógłbym na to przeznaczyć. Ale na jedną państwową firmę powinny w moim portfelu przypadać dwie prywatne. PZU w maju 2010 r., tuż po debiucie, kosztował 35 zł. Teraz te akcje są wyceniane na 27 zł, ale w ciągu ostatnich pięciu lat spółka wypłaciła… 136 zł dywidendy na akcję.
Kto dziesięć lat temu kupił akcje PKO BP po 32 zł, dziś widzi w tabelach giełdowych cenę zaledwie 23 zł. Jednak w tym czasie bank wypłacił 14 zł na akcję w formie dywidend. Choć też doskwierał mu w tym czasie duch molocha ;-).
ZASADA 5. INWESTUJĘ W TO, CO MA DOBREGO GOSPODARZA
Spółka giełdowa jest jak gospodarstwo, którego ktoś musi stale doglądać. Obsiewać, pielęgnować, zbierać plony. Jako udziałowiec takiej firmy jestem właścicielem kawałka ziemi i nie mam wpływu na to w jaki sposób będzie ona zarządzana, by wydała jak najlepszy plon.
Dlatego zawsze sprawdzam czy w spółce, w którą zainwestowałbym swoje pieniądze, jest dobry gospodarz. Dobry, czyli taki, któremu zależy. Najlepiej jeśli jest to ktoś, kto stworzył daną firmę i zjadł zęby na jej rozwijaniu. Tacy inwestorzy są w CCC, czy LPP, ale też w wielu innych spółkach.
Akcjonariusz-założyciel z solidnym pakietem akcji to dość solidna „poduszka bezpieczeństwa”. Kto np. nie wie, że twórcą, prezesem i współwłaścicielem informatycznej spółki ComArch z Krakowa jest Janusz FIlipiak? Można go lubić albo nie, ale trudno uwierzyć, że będzie źle zarządzał stworzoną przez siebie firmą.
W 2000 r. akcje ComArchu kosztowały 60 zł, dzisiaj są po 145 zł. Nie jest to klasyczna spółka dywidendowa, bo o ile przez kilka lat płaciła systematycznie po 1,5 zł na akcję, to w ostatnich dwóch latach akcjonariusze nie otrzymali dywidendy (zyski – choć niemałe, 40-60 mln zł rocznie – zostały w firmie). Ale czasem lepiej zatrzymać zysk i go zainwestować, niż rozdać udziałowcom i potem się zadłużać na potęgę w bankach.
Nie warto przesadzać z pakowaniem sobie do głowy wielkich stosów nauki o inwestowaniu, bo to nie jest rocket science. Chodzi o to, żeby wybrać jakieś dwie-trzy firmy, które lubisz, których produktów używasz, na których rozwoju chciałbyś zyskiwać, sprawdzić czy są notowane na giełdzie, czy wypłacają dywidendy, czy ich przychody rosną i co myśli o niech jeden-dwóch analityków z biur maklerskich… i wio. Jeśli to będzie inwestycja nie przekraczająca 5-10% oszczędności i jeśli to będą pieniądze, których nie będziesz potrzebował przez najbliższych kilka lat, to potraktuj to jako dobry trening, przetarcie.
Być może uznasz, że spółki, które wybrałeś nie są takie znowu idealne, jak się wydawało i przesiądziesz się na inne. Chodzi o to, żebyś zrobił pierwszy krok, potem pójdzie już z górki. Oczywiście: możesz go też zrobić z funduszem inwestycyjnym, który inwestuje w spółki dywidendowe i wypłaca swoim członkom dywidendy. O takich funduszach napiszę dosłownie za kilka dni, w kolejnej odsłonie akcji.
ZAKUP AKCJI. JAK TO WYGLĄDA?
Akcje, które kupisz, będą leżały na twoim rachunku papierów wartościowych. Żeby kupić akcje, musisz sobie taki rachunek założyć. Z kontami maklerskimi jest jak z ROR-ami – jedne są za darmo, za inne trzeba płacić abonament. W jednych prowizja od zakupu akcji jest wyższa, w innych mniejsza.
Ja zawsze składałem zlecenie typu PKC (po każdej cenie), które po kilkunastu minutach było realizowane i kupowałem akcje po takiej cenie, jaka akurat była na rynku. Oczywiście wcześniej trzeba przelać na konto maklerskie pieniądze. Kasa, która nie zostanie zużyta na zakup akcji, zostaje na rachunku pieniężnym, a na rachunku papierów wartościowych po dwóch dniach pojawią się akcje.
Również na konto maklerskie będzie wpływała ewentualna dywidenda. O tym kiedy i ile pieniędzy spółka wypłaci decyduje Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy (każdy może się wybrać, trzeba się tylko zarejestrować w spółce), informację na ten temat można znaleźć w giełdowych serwisach informacyjnych (pełno jest ich w sieci). Mam nadzieję, że skutecznie „odczarowałem” tym wpisem lokowanie pieniędzy w akcje spółek. To naprawdę nie jest takie trudne, jak mówią ;-).
UWAGA: INWESTOWANIE NIE JEST DLA KAŻDEGO!
Lokowanie pieniędzy w spółki dywidendowe pod pewnymi względami przypomina deponowanie pieniędzy w banku (choć w inwestowaniu nie ma gwarancji kapitału). Sęk w tym, że o ile w przypadku bezpieczeństwa lokaty w banku nie ma większego znaczenia, czy włożymy pieniądze na dwa, czy na 20 lat, o tyle w przypadku inwestycji na rynku kapitałowym obowiązuje zasada: „im dłuższy horyzont, tym mniejsze ryzyko”.
A więc: nie inwestujemy w akcje pieniędzy, których możemy potrzebować w przewidywalnej perspektywie (niech to będą pieniądze, o których możesz zapomnieć). Nie inwestujemy w ten sposób wszystkich pieniędzy. Jeśli mamy ich mało, to nie wychylamy nosa z banku (dopiero przy wartości oszczędności powyżej 30.000-40.000 zł można w ogóle myśleć o czymkolwiek innym, niż bank). Jeśli nie mamy jeszcze setek tysięcy, to na rynek kapitałowy kierujemy relatywnie niewielką część – np. 10-20%. Rozkładamy ryzyko między kilka spółek lub funduszy.