W ciągu ostatnich pięciu lat branża bankowa zarobiła na czysto prawie 70 mld zł. A nigdzie nie jest napisane, że banki muszą rok w rok zarabiać 15-16 mld zł. Może bankom można „bezkarnie” zabrać te kilkadziesiąt miliardów i nic się nie stanie? Prawda jest nieco bardziej złożona.
KREDYT A WZROST GOSPODARKI. To czy banki zarabiają pieniądze, czy nie, byłoby bez znaczenia, gdyby nie fakt, iż wzrost gospodarczy w dużej części „wisi” na kredycie. Janusz Jankowiak oszacował jakiś czas temu, że spadek akcji kredytowej o 10% przekłada się na spadek PKB (czyli wartości wszystkich wytworzonych w ciągu roku przez obywateli dóbr i usług) o 0,3 punktu procentowego. Jak się zachowuje gospodarka pozbawiona nowych kredytów?
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Obserwujemy to od kilku lat na Węgrzech, które pogrążają się w recesji m.in. z powodu polityki tamtejszych władz wobec banków. Węgry były pierwszym krajem, który wprowadził podatek bankowy (i to w najbardziej agresywnej formie, czyli od aktywów), a także pierwszym, który zaczął zmuszać banki do pomagania frankowiczom (aczkolwiek na dużo mniejszą skalę, niż zapowiada to polska ustawa). Efekt? Banki w ogóle przestały zarabiać pieniądze i zmniejszyły udzielanie kredytów.
O ile w Polsce w latach 2010-2015 aktywa banków (w tym kredyty) wzrosły z 290 mld euro do 360 mld euro, o tyle na Węgrzech w tym samym czasie skurczyły się z 120 mld do 100 mld euro, a wartość portfeli kredytowych spadła o 30%. Od 2010 r. roczne zmiany PKB Węgier oscylują między plus 1,5% a minus 1,5%. W Polsce jest to między 1,7% a 4,8% na plusie. Jasne, że spadek gospodarki może mieć milion przyczyn, ale chyba brak kredytu bankowego ma w nich też jakiś udział.
BANKI I ICH „ZDOLNOŚĆ KREDYTOWA”. Polscy bankowcy od zawsze straszą kryzysem i pandemonium, kiedy politycy próbują dobrać się do ich biznesu. Spadkiem akcji kredytowej straszyli, gdy wprowadzano ustawę antylichwiarską, gdy podnoszono wymogi dla kredytów hipotecznych (obowiązkowy stał się wkład własny), a także gdy ścinano opłaty kartowe (tzw. interchange). Za każdym razem okazało się, że ściśnięte bankowe koty mogą być jeszcze bardziej tłuste.
Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Przecież w latach 2009-2015 r. skumulowany zysk banków wyniósł aż 67 mld zł. Może jeśli teraz będą musiały oddać kilkadziesiąt miliardów, to nic wielkiego się nie stanie? Hmmm… Patrząc na bilanse banków widać, że te prawie 70-miliardowe zyski w dużej części zostały „zainwestowane” w budowanie zdolności banków do udzielania kredytów. Od 2009 r. do dziś kapitał własny zgromadzony w polskich bankach wzrósł z 90 do 140 mld zł. To m.in. dzięki niemu banki mogły zwiększyć portfele kredytów z 650 mld zł do 900 mld zł.
Banki nie mogą udzielić kredytu, dopóki nie przyjmą depozytu, nie wyemitują obligacji, albo nie dostaną pożyczki od innego banku (nie chcę wchodzić w mechanizm kreacji pieniądza kredytowego i rezerw obowiązkowych, więc pozostańmy w bardzo zgrubnym uproszczeniu, że banki po prostu handlują pieniędzmi – biorą depozyt i w ciężar tego depozytu udzielają kredytu). Ale jest i drugi warunek wzrostu akcji kredytowej – każdy bank musi mieć odpowiedni procent własnego kapitału, żeby prowadzić bezpieczną działalność.
W Polsce minimalny wymóg ustawowy to 9% własnego kapitału w odniesieniu do skali działalności. Ale Komisja Nadzoru Finansowego domaga się od banków znacznie wyższego procentu własnego kapitału. Na koniec zeszłego roku średni współczynnik wypłacalności w polskich bankach wynosił 15,3%. Brak przyrostu kapitału własnego oznacza, iż ewentualny wzrost działalności kredytowej banków będzie oznaczał spadek wypłacalności. Np. ewentualna pomoc dla frankowiczów i podatek bankowy oznaczałyby nie tylko zatrzymanie, ale solidny spadek kapitałów własnych – w pięciu-sześciu bankach nawet o 20% i więcej.
ILE KAPITAŁU MOŻNA BANKOM „UKRAŚĆ”, ZANIM ZABOLI? Do pewnego momentu – o ile nadzór pozwoli – banki mogą zwiększać portfele kredytów mimo zastoju lub spadku własnego kapitału. Z bardzo nieprecyzyjnych szacunków wynika, że mogłyby udzielić jeszcze 150-200 mld zł kredytów bez zwiększania własnego kapitału, zanim dojdą do „ściany” (w sensie współczynnika wypłacalności). To zależy od tzw. wag ryzyka i innych rzeczy, w które wolę nie wnikać.
A gdyby tak nie zabrać bankom w tym roku zyski i jeszcze 30 mld zł kapitału? Na chłopski rozum można przeprowadzić takie wyliczenie: jeśli dziś mamy 140 mld zł własnego kapitału banków i 900 mld zł kredytów, to kapitał stanowi 15% kredytów. Gdyby bankom „ukraść” 30 mld zł kapitału i kazać przez dwa lata zwiększać kredyty w takim tempie, jak dotychczas, to w 2017 r. kapitał własny stanowiłby mniej niż 10% skali działalności kredytowej. I to oznaczałoby koniec (kredytowego) balu. Dobra wiadomość: recesja byłaby dopiero za trzy lata 🙂
Jakkolwiek to głupio zabrzmi, to bankom można „ukraść” trochę kapitału, a być może przez jakiś czas nie zauważymy, by były jakieś problemy z kredytami. Ale nie da się tego zrobić „za darmo”, lecz kosztem bezpieczeństwa depozytów. Im mniej własnego kapitału ma bank, tym bardziej ryzykują jego deponenci lub ci, którzy gwarantują depozyty (państwo, czyli podatnicy). W przypadku kłopotów któregokolwiek banku kapitał własny szybciej się skończy i gwaranci będą musieli szybciej wejść „do gry” z własnymi pieniędzmi.
CZY BANKI MUSZĄ MIEĆ ZYSKI? Banki de facto handlują nie swoimi pieniędzmi. Nie ma więc żadnego uzasadnienia, żeby zarabiały na nich 16 mld zł rocznie. Kreowanie pieniądza kredytowego i przekładanie kasy z jednej kieszeni w drugą oraz na odwrót nie musi oznaczać, że branża bankowa ma na nas aż tak żerować. Za bankami stoją ci cholerni, pazerni akcjonariusze, którzy – zamiast kupić jakieś obligacje i żyć z procentów – zainwestowali w bank i oczekują zysków większych, niż te, które mieliby bez ponoszenia żadnego ryzyka.
Dochodowość banku dla właścicieli obrazuje wskaźnik ROE (zwrot z zainwestowanego przez nich kapitału). W polskich bankach przeciętny ROE wynosi 12%, w Europie Środkowej – 6%., a w Europie Zachodniej – 3% Na pierwszy rzut oka potencjał do strzyżenia jest duży, bo niby dlaczego w Polsce inwestor ma zarabiać 12%., gdy u siebie: we Włoszech, Francji, czy USA wystarcza mu 3%.? Sęk w tym, że część tego ROE idzie na zwiększenie zdolności do udzielania przez bank kredytów. Dlatego po potrąceniu dywidendy (żaden akcjonariusz dobrowolnie z niej nie zrezygnuje), powinno zostać jeszcze „trochę ROE” na zwiększenie skali działalności banku.
Ile? Eksperci od strategii finansowych mówią, że aby utrzymać wzrost akcji kredytowej na poziomie z ostatnich lat bank musi zarabiać tyle pieniędzy, by jego ROE nie spadło poniżej 7,5%. Jeśli zysku ma „starczyć” i na wzrost kredytu i na dywidendę (przy założeniu, że stopa dywidendy wyniesie nie więcej, niż 2%, czyli tyle ile wynosi wskaźnik dywidendy w USA) – ROE musi być bliżej 9%. W Polskich warunkach oznacza to, że inwestorom zagranicznym „opłaci się” być w Polsce dopóki, dopóty zyski branży będą wynosiły ok. 10-11 mld zł rocznie (to odzwierciedlałoby – licząc bardzo nieprecyzyjnie – ROE dla branży na poziomie 9%). A jeśli zyski będą dużo mniejsze, albo nie będzie ich w ogóle? Albo inwestorzy sprzedadzą swoje banki, albo będą nadal je prowadzili, lecz bez zwiększania akcji kredytowej (jedynie po to, by brać dywidendy).
CZY WARTO GŁODZIĆ TŁUSTEGO KOTA? Generalnie można byłoby tłustym kotom powiedzieć, żeby się goniły i żeby nas cmoknęły w… stopy. Tak zrobili Węgrzy: powiedzieli bankowcom, że konfiskują im całe zyski, a jak się komuś nie podoba, to won. Banki grzecznie siedzą cicho, generują ujemne ROE, płacą podatek bankowy, pomagają frankoiwczom i zwijają akcję kredytową. Nie twierdzę, że tak nie powinno być w Polsce. W końcu głodny kot to grzeczny kot ;-).
Ale zanim zostaniemy wyznawcami świata prostych wartości, to ustalmy najpierw czy polska gospodarka potrzebuje szybkiego wzrostu kredytów, czy też nie. Bo może nie? Wtedy golenie banków nikomu nie zaszkodzi (poza bankami). Przedsiębiorcy mają duży bufor własnych pieniędzy i przy wzroście PKB rzędu 2-3% rocznie długo obędą się bez bankowych pieniędzy. Ale z drugiej strony potrzebujemy miliona nowych mieszkań i pieniędzy na wkład własny do projektów unijnych (to kilkaset miliardów złotych). To argumenty, by bankowców strzyc z głową – tak, by nie zagłodzić kota, który powinien jeszcze znieść kilka złotych jaj ;-).