Nasze życie w coraz większym stopniu zależy od przypadkowych kliknięć. Problem w tym, że ci, którzy za to odpowiadają, wcale nie ułatwiają nam zadania i przeładowują nas kompletnie nieprzydatnymi informacjami. Z tego powodu kliknięcia są jeszcze bardziej przypadkowe, a nasze życie coraz bardziej przypomina przechodzenie przez regulamin, którego nie przeczytaliśmy. Jak wyjść z tej matni?
Ostatnio zachciało mi się nowoczesności. I Bóg od razu mnie za to pokarał. Z bankowości internetowej korzystam do niepamiętnych czasów, ale postanowiłem również zainstalować w smartfonie aplikację mobilną. Coś gdzieś źle kliknąłem albo nie kliknąłem tego, co powinienem, i za nic nie mogłem dostać się do mojego konta, bo jakoś nie chciało się ono powiązać z tą właśnie aplikacją mobilną. W końcu sobie poradziłem, ale straciłem na to dwie godziny. Bo zabrakło informacji, co i gdzie źle kliknąłem. Do dziś tego nie wiem.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Gdy zabraknie informacji, klient straci czas
Zabrakło informacji? Ojej. Wam też się to zdarzyło? Mi zdarzyło się wielokrotnie. Próbowałem założyć w banku konta walutowe. Wypełniałem online wszystkie formularze – wniosek odrzucony. Informacji o powodach brak. Więc próbowałem kolejny raz i kolejny, tracąc mnóstwo czasu i pielęgnując swoją rosnącą frustrację – za każdym razem z tym samym efektem. Był weekend więc musiałem odczekać do poniedziałku, żeby połączyć się z konsultantem.
W końcu dowiedziałem się, że powód był jak zwykle banalny – nie zaznaczyłem jakiegoś pola w rubryce „rezydencja podatkowa”. Problem był w tym, że nie wiedziałem, że musiałem kliknąć w jedno dodatkowe pole, a informacji o tym nie było żadnej. Jakiś błąd sprawił, że można było złożyć niekompletny wniosek, choć formularz powinien podpowiedzieć, że to niemożliwe.
Przykłady można mnożyć w nieskończoność i tego typu absurdy otaczają nas ze wszystkich stron. Chciałem zamknąć rachunek maklerski w mBanku, ale nawet nie wiedziałem jak do tego się zabrać. Nigdzie nie znalazłem żadnego przycisku „zamknij rachunek”. Poszedłem do oddziału, skąd zostałem odesłany na infolinię. Tam dowiedziałem się, że trzeba to zrobić wysyłając do banku odpowiedni formularz tradycyjnym listem. Znalezienie tego formularza na stronie mBanku wcale nie było proste, bo jestem tam milion zakładek i formularzy, więc zajęło to trochę czasu.
Utknąłem jednak na dobre przy rubryce „ID klienta”. O co kaman? Na moim koncie nie ma żadnego pola opisanego jako „ID klienta”. Na logikę chodzi o jakiś numer identyfikacyjny, ale który: login? Numer rachunku (którego?), rachunku maklerskiego czy jeszcze jakiegoś innego? Długo myślałem i stwierdziłem, że i tak nic nie wymyślę, wiec znowu zadzwoniłem na infolinię. „A nie, tego nie musi pan wypełniać” – dowiedziałem się.
Zacząłem krzyczeć. Głośno. Nie jestem z tego specjalnie dumny, ale tak było. Czujnie dopytałem co w takim razie trzeba, a co nie. „Numeru umowy też nie musi Pan wpisywać” – usłyszałem. Nie była w stanie mi wyjaśnić, dlaczego w formularzu są pozycje, które są zupełnie zbędne. Pewnie są tam dlatego, że ktoś za ciężkie pieniądze je wymyślił, więc już zostały. A że klienci tracą z tego powodu czas? Cóż, taka karma.
Na stronie internetowej ubezpieczyciela UNIQA jest miejsce, gdzie można zostawić swój numer telefonu. Jest też informacja, że oddzwaniają od ręki. Super. Skorzystałem. Pokazał się komunikat, żebym miał blisko telefon, bo już dzwonią. I tak się stało – zadzwonili natychmiast, po czym przez dobre pół godziny automat mówił do mnie, że… wszyscy konsultanci są zajęci i muszę czekać. A czas to pieniądz.
Brak informacji, zbędne pola w formularzach to jedno. Ale jest i większy problem – skłonność do wykonywania procedur zamiast do rozwiązywania problemów.
Dlaczego aplikacja nie działa? Pracownik banku nie pomoże
Wydaje się, że duże koncerny szkolą swoich pracowników w bezmyślnym wykonywaniu procedur, natomiast nie uczą ich, jak rozwiązywać problemy. Oto przykład z mBanku, którego pewnie jestem najbardziej pechowym klientem. Otóż nagle przestała działać aplikacja mobilna, co oznacz dla mnie, że faktycznie utarciem dostęp do swoich pieniędzy. Nie mogłem z nic zapłacić. W aplikacji wyświetlił się komunikat, żeby skontaktować się z bankiem.
Zrobiłem to, choć dodzwonienie się na mLinię nigdy nie jest proste i szybkie. Tam w końcu usłyszałem, że nie wiadomo, dlaczego aplikacja nie działa, ale radzą żeby odinstalować aplikację i zainstalować ją ponownie. I to jest w zasadzie jedyne co mogą mi poradzić. Instalacja aplikacji nie zawsze jest prosta (i nie była, o czym później) i trzeba ją na nowo konfigurować. Dlatego podjąłem bohaterską próbę uruchomienia aplikacji bez jej odinstalowania.
Straciłem ponad godzinę, żeby na infolinii przebić się przez telekody i telepiny (których oczywiście nie pamiętałem). Byłem przełączany do czterech różnych konsultantów i każdemu z nich od początku musiałem opowiadać, z czym dzwonię. Przełączanie też nie następowało sprawnie, bo za każdym razem musiałem swoje odczekać. Dwa razy zostałem gruntownie przeegzaminowany z moich danych osobowych (i mojej rodziny – nazwisko panieńskie matki). Okazało się, że potrzebny jest dostęp do e-maila. A tak się składało, że ja nie miałem go komputerem. W rezultacie nic nie załatwiłem.
Wróciłem do punktu wyjścia czyli jednak musiałem odinstalować i zainstalować aplikację. Oczywiście, tak przypuszczałem, aplikacja nie chciała się zainstalować. Dlaczego – nie wiadomo, bo żadnej informacji nie wyświetlała, poza komunikatem „aplikacja mBank nie może zostać zainstalowana”. Po długim namyśle doszedłem do tego, że mam na telefonie zbyt mało miejsca, by się zmieściła. Miejsce zrobiłem, aplikację zainstalowałem. Ale musiałem wykonać mnóstwo bezsensownych kliknięć, których można mi było zaoszczędzić. Wystarczyło przekazać mi informację „za mało miejsca na dysku”.
Wcześniej podobną przygodę miałem podczas próby zainstalowania aplikacji mobilnej banku ING. Nie udało się. Dlaczego? Nie wiadomo, na telefonie wyświetlał się tylko komunikat, że aplikacja nie może zostać zainstalowana. W efekcie zrezygnowałem z konta.
Bezradna pracownica banku tłumaczyła, że być może telefony Huawei niespecjalnie lubią się z amerykańską korporacją Google, skąd tę aplikację należało pobrać. Szukaliśmy pomocy na infolinii ING, ale jej nie znaleźliśmy, bo infolinia akurat padła. Dlaczego aplikacji banku nie można pobrać z jego strony na mój telefon? Nie wiadomo.
„Pole opłaty pocztowej”, czyli… miejsce na znaczek
Wspólny mianownik tych historii jest oczywisty: często i coraz częściej znajdujemy się w sytuacji, kiedy jesteśmy bezradni wykonując proste z pozoru czynności na naszych osobistych urządzeniach elektronicznych codziennego użytku. Jednak, moim zdaniem, winę za to ponoszą ci, którzy tych narzędzi nam dostarczają. Po prostu nie dostarczają nam potrzebnych informacji do tego, żebyśmy mogli sprawnie, a najlepiej intuicyjnie, zrobić dokładnie to, co chcemy.
Dzieje się tak dlatego, że nikt nie dba o takie przekazanie nam niezbędnych informacji, żebyśmy je zrozumieli i potrafili z nich korzystać. Moim zdaniem jest to coraz większy problem, który wykracza daleko poza nasze problemy z codzienną elektroniką i Internetem. Przykładów są miliony, a pierwszy już podałem: podczas prób instalowania aplikacji ING wyświetlał się jedynie komunikat, że aplikacja nie może być zainstalowana. Ale dlaczego? Nie wiedząc na czym polega błąd, nie można go naprawić.
Z podobnymi sytuacjami spotykamy się na każdym kroku. Każdemu z nas zapewne zdarzyła się taka sytuacja, że musiał wypełnić jakiś formularz przez internet, ale nie udawało mu się to zrobić, bo np. wyświetlał się komunikat „Wystąpił błąd”. Ale jaki? Najczęściej okazuje się, że chodzi o zły format numeru telefonu czy daty: niektóre aplikacje żądają samych cyfr, inne każą oddzielać je spacjami lub myślnikami. Ale rzadko która aplikacja wskazuje jasno i konkretnie o co chodzi.
Wróciłem właśnie z poczty, gdzie moją uwagę przykuł wzór adresowania listu. Bardzo słusznie, że jest tam wszystko pięknie wyrysowane, bo być może ktoś nie potrafi tego zrobić. Jak wiadomo, na kopertę należy też nakleić znaczek i nie jest to specjalnie tajemna wiedza. Próżno jednak szukać na tym wzorze czegoś, co mogłoby być oznaczone jako „miejsce na znaczek”.
Wydaje mi się, że jest to zwrot dość zrozumiały. Ale najwyraźniej dla urzędników poczty tak byłoby zdecydowanie za prosto, stąd zostało to opisane jako….”pole znaku opłaty pocztowej”. Przysięgam, że tak jest! Chwilę to trwało, zanim się zorientowałem, że chodzi o zwykły znaczek. Naprawdę, nie można po ludzku?
GDDKiA i zły kierunek. Zły, czyli jaki?
Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad uznała, że kierowcom często zdarza się wjeżdżać pod prąd na autostrady czy drogi szybkiego ruchu, co jest szalenie niebezpieczne. Wprowadziła więc niedawno specjalne oznakowanie, tablice z napisami „Zły kierunek”. OK, zły czyli jaki? Miałem jechać na Wrocław, a jadę na Katowice? A może na ostatnim skrzyżowaniu miałem skręcić w prawo, a skręciłem w lewo?
Jakbym jechał taką trasą, to tak mniej więcej przebiegało by moje myślenie, zwłaszcza gdybym był w nieznanej mi okolicy. Pewnie w końcu bym wymyślił, że jadę pod prąd, ale chwilę by mi to zajęło, a w takiej sytuacji każda sekunda jest droga. O wiele szybciej by do mnie dotarło , gdyby napisz brzmiał po prostu „Jedziesz pod prąd”.
Zapytałem w GDDKiA dlaczego więc nie jest na tych tablicach napisane po prostu „Jedziesz pod prąd”, co moim zdaniem byłoby najlepsze. Otóż usłyszałem, że nie zdecydowano się na takie komunikaty, bo uznano, że są one….zbyt potoczne. Serio, nie zastanawiają się nad tym, jak najskuteczniej dotrzeć do kierowcy, który jedzie pod prąd, tylko szukano jakiegoś bardziej, hmmm, eleganckiego (?), wyszukanego (?) wyrażenia.
Usłyszałem przy okazji wykład, że tablice zawierają trzy poziomy komunikacji (!): napis „STOP” oraz rysunek ręki ze znakiem zakazu wjazdu. Czy na pewno chodzi o to, żeby kierowca zgłębiał te poziomu komunikacji, a nie o to, żeby jak najszybciej dowiedział się, że jedzie pod prąd….
Regulamin parkowania w Auchan: wyższa szkoła jazdy
Oto kolejnym przykładem firmowych wypocin, w czasie tworzenia których ich autorzy w żaden sposób nie liczyli się z odbiorcami, jest regulamin parkowania przed sklepami Auchan. Otóż zostałem właśnie „nagrodzony” przez Auchan opłatą 100 zł za to, że pojechałem i zrobiłem tam zakupy. A konkretnie za to, że skorzystałem z ich parkingu „w sposób nieuprawniony”. Czy naprawdę do tego, żeby zaparkować przed marketem trzeba mieć jakieś specjalne „uprawnienia”?
Zostałem postraszony komornikiem, rejestrem długów i Bóg wie, czym jeszcze i dowiedziałem się, że wszystko to, czego się dopuściłem, jest opisane w regulaminie parkowania. Ten regulamin to potężna tablica z mnóstwem punktów i podpunktów. Oczywiście nikt nie jest na tyle szalony, żeby to studiować. Co, umówmy się, też nie jest proste. I to z kilku przyczyn.
Po pierwsze regulaminy znajdują się na parkingu i w obrębie marketu. Czyli żeby zapoznać się z regulaminem korzystania z parkingu trzeba na ten parking wjechać. Wiąże się to z ryzykiem kary z powodu nieznajomości regulaminu. Po drugie są nieświetlone, czyli po zmroku nieczytelne. Po trzecie są tylko w języku polskim (a przecież nie tylko Polacy mieszkają w Polsce). Po czwarte ktoś długo myślał, i wymyślił, że najlepiej ten regulamin umieścić na….obrotowych drzwiach do marketu.
Czyli klienci mają kręcić się w drzwiach, czytając ten regulamin. Oczywiście nie są w stanie tego zrobić, gdyż jest on centralnie zasłonięty naklejkami z przypomnieniem o konieczności pobrania bezpłatnego kwitka i….zapoznania się z regulaminem. Co więcej, jeden z punktów tego regulaminu stanowi, że na jego przeczytanie klient ma….5 minut. Ale oczywiście, żeby się dowiedzieć, ile czas jest na przeczytanie regulaminu, trzeba go… przeczytać.
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że po moich pytaniach Auchan zmienił niektóre postanowienia tego regulamin. Pytanie jednak brzmi: kto i jak długo myślał, żeby coś takiego wymyśleć? Kto to zatwierdził? Pomijając już to, że to ja musiałem Auchanowi zapłacić za to, żeby w końcu ten regulamin poprawił.
Oczywiście to nie jedyny taki przypadek, bo takie regulaminy mamy na każdym kroku. Nie da się obecnie nawet wyjść z dzieckiem na huśtawkę, żeby nie natknąć się na regulamin placu zabaw. Wożąc pasażerów przez kilka lat za pomocą popularnych aplikacji, spotkałem tylko jakieś półtora osoby, która by regulamin takich aplikacji przeczytała. A każda korzystająca z nich osób musi najpierw zaznaczyć, że zapoznała się z tym regulaminem i go akceptuje.
Mówię półtora, bo jednak pasażerka przyznała, że czyta takie regulaminy z ciekawości, a druga przyznała, że przeczytała, ale….tylko obowiązki kierowcy. Liczę więc ją za pół. Przy okazji: słyszałem o pewnej firmie, która w ostatnim punkcie swojego regulaminu napisała, że płaci 10 000 zł osobie, która tu dotrze. Podobno do tej pory nikt się nie zgłosił…
Zwrot „prawka” czyli co?
Złe użycie jednego słowa w przepisach może powodować potężne problemy. Może już wiecie o zbójeckim prawie w Polsce dotyczącym zatrzymywania prawa jazdy i jego zwrocie po zatrzymaniu. W skrócie wgląda to tak, że od administracyjnej decyzji o zatrzymaniu prawa jazdy nie ma skutecznej możliwości odwołania się. Natomiast co do zwrotu – jeśli nie zapłaci się opłaty ewidencyjnej w wysokości… 50 gr., to policja traktuje to jako jazdę bez uprawnień, za co grozi już dwa lata zatrzymania prawa jazdy i 30 000 zł grzywny. Tylko dlatego, że nie zapłaciło się tych 50 gr.
Ale tu interesuje mnie coś innego. Przepis mówi o „zwrocie” prawa jazdy, a w piśmie starosty o zatrzymaniu też znajduje się pouczenie, co trzeba zrobić, żeby prawo jazdy zostało „zwrócone”. Rzecz w tym, że od jakiegoś czasu kierowca nie musi mieć prawa jazdy przy sobie, bo wszystkie dane są w policyjnej ewidencji kierowców. Nawet więc po „zatrzymaniu” prawa jazdy kierowca dokument fizycznie ma nadal ten dokument przy sobie, a samo „zatrzymanie” jak i „zwrot” następuje poprzez naniesienie odpowiednich adnotacji w tym rejestrze.
W związku z tym kluczowe pytanie brzmi, co oznacza ten zwrot, którego policja rygorystycznie wymaga, skoro faktycznie nikt nic kierowcy nie zabiera? Ma to olbrzymie znaczenie, bo kierowcy sądzą, że skoro prawo jazdy cały czas mają w kieszeni, to po okresie zatrzymania, kiedy minie kara, po prostu wsiadają za kierownicę i jeżdżą. Stwierdzenie o zwrocie traktują wyłącznie jako jakieś retoryczne dziwactwo, nie przychodzi im do głowy, że to coś w ogóle znaczy.
Faktycznie jest z tym duży problem: jak zwrócić coś, czego się nie zabrało. Urząd Miejski w Lublinie odpisał, że „zwrot prawa jazdy następuje poprzez umieszczenie informacji o zwrocie w policyjnej ewidencji kierowców”. Od razu widać, że jest to bez sensu, gdyż co innego czynność, a co innego informacja o tej czynności lub odnotowywanie tego w jakiś ewidencjach. Od razu też widać, że ta operacja w niczym nie przypomina nakazanego przez prawo „zwrotu”, który wg słownika PWN jest po prostu „oddaniem komuś czegoś”.
Oczywiście ten bezsens został z czasów, kiedy kierowca podczas kontroli musiał wylegitymować się prawem jazdy. Wtedy, kiedy mu zatrzymali dokument musiał go w urzędzie oddać, a następnie musiał odebrać. To się już zmieniło, ale ten stary przepis został i nie wiadomo, jak go stosować. A kierowcy wpadają w pułapkę i są im wymierzane drakońskie kary. Inna sprawa, że po tekście w „Gazecie Wyborczej”, który napisałem w tej sprawie (i po tym, jak temat ten podchwyciły inne media) Ministerstwo Infrastruktury wzięło się do roboty i w końcu ten debilny zapis ma zostać zmieniony.
Płatność tylko kartą. Ale nie tylko
Głośno mówimy, że chcemy wiedzieć, co dzieje się z naszymi danymi osobowymi, w jaki sposób rejestrowana jest nasza aktywność w internecie. Domagamy się z tego, żeby wszyscy na każdym kroku ubiegali się o naszą zgodę, proponując jakieś działania, usługi czy produkty, chcemy być o wszystkim informowani, a w rezultacie zalewa nas taka powód danych dosłownie na każdym kroku, że nie jesteśmy w stanie tego ogarnąć.
W związku z tym klikamy jakieś zgody na chybił trafił lub pod wpływem impulsu lub podpisujemy coś, kompletnie nie zdając sobie sprawy, jakie mogą być konsekwencje. Oczywiście w większości są to informacje kompletnie zbędne. Będąc na wywiadówce dostałam (i każdy z obecnych rodziców też) plik kwitów do podpisu: zgoda na otrzymywanie przez dziecko warzyw i mleka, zgoda na fluoryzację, umowa na korzystanie z szafek, umowa na użyczenie podręczników.
Czy trzeba dodawać, że nikt tego nie czytał, tylko wszyscy hurtowo to podpisali? Zresztą bardzo słusznie – nie potrafię sobie nawet wyobrazić sytuacji, kiedy miałbym potrzebę przeczytania obszernej umowy na korzystanie z szafek.
Rozbawił mnie ostatnio komunikat przy kasach samoobsługowych w sieciach sklepów Stokrotka. Otóż jak byk jest na nich u góry naklejka „Płatność tylko kartą”. A na pierwszym ekranie jest umieszczony od razu komunikat ”wybór metody płatności”. I oczywiście jest możliwość zapłacenia w innych sposób (np. poprzez blik). Jeszcze ciekawiej jest w kasach samoobsługowych Lidla, gdzie klienta wita komunikat „Płatność tylko kartą”, co oznacza ni mniej ni więcej tylko to, że jak najbardziej da się tam zapłacić….gotówką. Pobiera ją po prostu pracownik sklepu.
Te przykłady jak na dłoni pokazują, że na każdym kroku otaczają nas komunikaty, które nic nie znaczą lub wprowadzają nas w błąd. W efekcie przyzwyczailiśmy się, żeby na te tabliczki z różnymi informacjami nie zwracać żadnej uwagi, bo i tak zakładamy (najczęściej jak najbardziej słusznie), że są one kompletnie „od czapy”. Problem polega na tym, że w tym zalewie informacyjnego śmiecia bardzo łatwo jest przeoczyć to, co faktycznie istotne, a od czego może, bez przesady, zależeć nasze życie.
Życie a regulamin. „Nie może Pan tego zrobić”. „Ale właśnie to robię”
Zmierzam tu do prostego wniosku: wszystkie te procedury i komunikaty powinny być dla ludzi. Tak, żeby bez trudu, intuicyjnie mogli je zrozumieć i na tej podstawie wiedzieli, co mają zrobić. Proste i oczywiste? Wcale nie, bo jest to wiedza kompletnie nieznana w instytucjach, z którymi spotykamy się na co dzień i często w mniejszym lub większym stopniu zależy nasze życie. Zamiast tego pracownicy tych instytucji produkują miliony komunikatów i instrukcji, których sami często nie rozumieją.
Pół biedy, jeśli są one zupełnie zbędne i nikt na nie zwraca uwagi. Gorzej, jeśli zignorować się ich nie da i powodują jedynie dodatkowe zamieszanie. Stąd np. zdarzają się takie sytuacje, o których słyszałem od samych pracowników banków, że infolinia odsyła klienta do oddziału, a pracownik oddziału na infolinię. Bo sami nie wiedzą co zrobić. A przede wszystkim: bo taka jest procedura. Celem jest przestrzeganie procedury, a nie rozwiązanie sprawy lub załatwienie problemu. Załatwienie sprawy nie przyniesie nagrody. Nieprzestrzeganie procedury przyniesie karę.
Jest gorzej. Urzędnicy czy pracownicy różnych firm czy instytucji nie są w stanie wymyślić sensowej i przyjaznej dla klienta czy petenta procedury. A już tym bardziej nie są w stanie napisać do nich zrozumiałych instrukcji. Rozmiatałem kiedyś ze specjalistami z branży IT. Powiedzieli mi, że zwykle nad takimi kwestami jak to czy dany przycisk na stronie ma być zielony czy niebieski, z prawej czy lewej strony, trwają wielogodzinne dyskusje. Zaś jak pada pytanie jak coś ma działać, to zapada głębokie milczenie i nikt nie ma nic do powiedzenia.
Uważam, że jako konsumenci czy petenci nie musimy się na to godzić. Możemy zagłosować nogami. Ja przykładowo przestałem korzystać z usług UPC (dziś Play) i musiałem oddać należący do tej firmy sprzęt: dekoder i router. Żaden problem – biuro UPC mam w centrum handlowym niedaleko domu. Ale to by było za proste. Dowiedziałem się, że muszę kurierem wysłać to do centrali, bo takie firma UPC ma procedury.
Uznałem, że mam w….nosie takie procedury. Poszedłem po prostu do pobliskiego biura UPC, położyłem pani na biurku ten sprzęt i powiedziałem, że go zwracam. Usłyszałem, że nie mogę tak tego zrobić. Odpowiedziałem, że właśnie to zrobiłem, na dowód, że tak się stało pstryknąłem fotkę telefonem, pożegnałem się i wyszedłem. Sprzęt chyba dotarł tam, gdzie trzeba, bo do tej pory mnie nie ścigają.
Zapomniana prakseologia Kotarbińskiego. Regulamin życia
Żeby nie było, że wszystko to, co powiedziałem jest moim wymysłem, to w ostatnim czasie w wielu urzędach czy nawet firmach powstały komórki, które wprost nazywają się „ds. prostego języka”. Odbywają się też specjalne kongresy poświęcone temu zagadnieniu. Świadczy to o tym, że faktycznie problem stał się bardzo poważny. Oznacza to też, że podmioty te podjęły bohaterską walkę z problemem, który same sobie stworzyły.
Mieliśmy w Polsce wielkiego filozofa Tadeusza Kotarbińskiego, który stworzył prakseologię, naukę o skutecznym działaniu, teorię sprawnego działania. Słyszałem o tym taką anegdotę: dziennikarka zapytała kiedyś uczonego, jak w praktyce to skuteczne działanie ma wyglądać. Pytanie brzmiało mniej więcej tak: Panie Profesorze, a jak gonią mnie bandziory, żeby zrobić mi krzywdę albo wybucha pożar, to co wtedy należy robić, zgodnie z zasadami prakseologii, tak praktycznie? Na to uczony miał odpowiedzieć że należy się…. zastanowić.
Właśnie o to chodzi. Zanim zaczniemy wymyślać jakieś procedury czy instrukcje do nich zastanówmy się, jaki one mają sens. Wszystko powinno zaczynać się od myślenia. I z tym chyba jest największy problem.
Obserwowałem kiedyś na sali szpitalnej człowieka, który po poważnej operacji kardiologicznej po raz pierwszy miał wstać z łóżka i przejść bodaj do toalety. Znałem go skądinąd, bo był to miejscowy artysta, który pracował w wielu instytucjach oraz mediach. W każdym razie gdy próbował podnieść się ze szpitalnego łóżka, krewni ruszyli mu na pomoc.
Powstrzymał ich, mówiąc „Poczekajcie. Najpierw musimy to wymyśleć. Gdzie mam stanąć, czego się złapać”. I tak to chyba powinno wyglądać: zawsze na początku powinno być myślenie. A dopiero potem działanie. Chyba, że po wczesnej refleksji okaże się ono całkowicie zbędne. A nawet szkodliwe.
Więcej absurdów i naszych potyczek z nimi – w sekcji „W Twojej sprawie” w „Subiektywnie o Finansach”
zdjęcie tytułowe: Unsplash