Kredyt walutowy od początku do końca. Ale jaki to ma być koniec? Ugoda czy proces z bankiem? Po jednej stronie większa „wygrana” i trudny do przewidzenia czas trwania procesu oraz opłaty na prawników. Po drugiej stronie „rabat” od banku i szybkie zamknięcie sprawy. Jak duży? Pan Roman między młotem a kowadłem
To przykład jednej z tysięcy podobnych historii z kredytem frankowym w roli głównej. Jednak być może jej finał nieoczywisty i dlatego ten przypadek zasługuje na opisanie. Zagadnienie dotyczy sytuacji jednego z naszych czytelników. Jednak nie możemy podać żadnych danych go identyfikujących ani nawet nazwy banku. Strony obowiązuje bowiem klauzula tajności.
- Bezpieczna szkoła i bezpieczne dziecko w sieci, czyli czego nie robić, by nie „sprzedawać” swoich dzieci w internecie? [POWERED BY BNP PARIBAS]
- Wybory w USA: branża krypto wstrzymała oddech. W świecie finansów to ona ma najwięcej do ugrania. Po wyborach nowe otwarcie? [POWERED BY QUARK]
- Pieniądze w rodzinie, jak o nich rozmawiać, żeby nie było niemiło? Natalia Tur i Maciej Samcik [POWERED BY BNP PARIBAS / MISJA OSZCZĘDZANIE]
„Przygoda” pana Romana z kredytem frankowym rozpoczęła się w 2007 r. Wtedy to postanowił nabyć nieruchomość. Odwiedził kilka banków, rozmawiał z wieloma doradcami i bankierami. Otrzymał kilka propozycji (różne waluty, również padła propozycja kredytu w złotych) i finalnie zdecydował się na kredyt denominowany do franka szwajcarskiego.
Do zakupu wymarzonej nieruchomości brakowało mu 440 000 zł i tyle postanowił w banku pożyczyć. W związku z tym, że był to kredyt „frankowy”, bank przeliczył wypłaconą kwotę na tę właśnie walutę. Saldo zobowiązania wyniosło zatem prawie 198 000 franków. Nie chciałbym się wdawać w dyskusję, czy to był kredyt walutowy, złotowy czy produkt kredytopodobny. W każdym razie bank dał kredytobiorcy możliwość spłaty rat w złotym (domyślnie) lub we frankach (na zasadzie nadpłaty, która była rozliczana na poczet rat kapitałowych).
Bank przychodzi z propozycją ugody. I to dwa razy
Pan Roman początkowo spłacał kredyt w złotych, bowiem przez około rok kurs franka był niższy (lub zbliżony) niż kurs przeliczenia z dnia uruchomienia kredytu. Jednak – jak wiemy z historii – ta sytuacja nie trwała zbyt długo, więc gdy frank ruszył w górę, kredytobiorca postanowił skorzystać z drugiej dostępnej opcji. Było to dla niego korzystne również z powodu tego, że część dochodu uzyskiwał w walucie obcej.
Większość tzw. frankowiczów nie miała jednak takiej możliwości i z biegiem czasu ich rata (przeliczona na złote) była coraz wyższa. Co więcej, pozostały do spłaty kapitał kredytu (w złotych) również rósł, zamiast maleć wraz ze spłatą kredytu. Oczywiście saldo we frankach malało, jednak marne to pocieszenie dla kogoś, kto musiał spłacać raty, kupując franki za złotówki. Taka osoba niejako była niewolnikiem swojego kredytu. Nawet po sprzedaży nieruchomości zazwyczaj uzyskana kwota nie wystarczyłaby na spłatę zobowiązania.
W tzw. międzyczasie narastał bunt frankowiczów. Coraz więcej osób zgłaszało się do prawników, coraz więcej składano pozwów, potem pojawiły się również rozstrzygnięcia TSUE. Jak wiemy, na początku banki mówiły jednym głosem: podpisałeś umowę, to spłacaj. Jednak rozstrzygnięcia w sądach stały się coraz bardziej jednoznaczne i dla banków miażdżące. Prawie wszystkie spory frankowe kończą się dziś wygraną konsumentów.
Wreszcie piekło zamarzło i banki – widząc, że fala pozwów narasta – zaczęły proponować swoim klientom ugody. Na początku ich warunki nie były zbyt korzystne i niekiedy wręcz bardziej motywowały zainteresowanych do działania – czyli do jeszcze bardziej upartego skarżenia banków w sądach.
Również i pan Roman otrzymał od swojego banku propozycję ugody. Otrzymał ją pomimo tego, że nie zamierzał się z bankiem sądzić. Warunki ugody były „fenomenalne”. Bank zaproponował, że jeżeli kredyt zostanie od razu całkowicie spłacony, to kurs spłaty (po przeliczeniu franków na złote) będzie o ok. 30 gr niższy niż ten obowiązujący akurat w banku.
Kredytobiorca próbował z bankiem negocjować te warunki, jednak skłonność do rozmów (po stronie banku) była żadna. Temat zatem upadł. Minęło kilka miesięcy i… bank znów zaproponował ugodę. Tym razem propozycja brzmiała: spłać nam 200 000 zł i będziemy uważać zobowiązanie za całkowicie spłacone. Klient był podejrzliwy. Jeżeli bank, zamiast ok. 80 000 franków (a właściwie równowartości w złotych) zadowoli się kwotą 200 000 zł, to trzeba się zastanawiać, czy tu nie ma pułapki.
Ugoda czy proces? Pan Roman między młotem a kowadłem?
Klient skontaktował się z kilkoma kancelariami prawniczymi specjalizującymi się w tzw. sprawach frankowych. Każda z nich otrzymała jego umowę kredytową z prośbą o opinię i wskazanie ew. podstaw do dochodzenia prawa w sądzie. Analizy nie były identyczne, jednak ich wspólnym mianownikiem było to, że argumenty świadczące za unieważnieniem umowy są mocne.
Pan Roman „uzbrojony” w argumenty z kancelarii prawniczych postanowił dalej z bankiem negocjować. Tym razem bank już takiej możliwości kategorycznie nie wykluczał. I klient naprawdę dużo ugrał. Finalnie negocjacje stanęły na tym, że klient zobowiązał się oddać bankowi 50 000 zł (z prawie 80 000 franków, które zostały do spłaty) i kredyt miał zostać zamknięty. Jednocześnie ugoda oczywiście miała zamykać też możliwość sądowego rozstrzygnięcia sprawy.
Decyzja jednak nie była jeszcze podjęta. Na drugiej ręce były bowiem „obietnice” kancelarii. One niemal gwarantowały wyrok w postaci uznania kredytu za niebyły. Jednak opcja ta miałaby również i pewne minusy. Otóż proces sądowy musiałby trwać najmarniej 2-3 lata oraz wiązać się z określonymi kosztami. Opłata wstępna dla kancelarii, zastępstwo procesowe oraz na końcu tzw. success fee. Szacunkowo ok. 50 000 zł.
Ugoda czy proces? Ciężka sprawa, bo zysk na unieważnieniu umowy mógłby być znacznie wyższy niż z ugody, która oferowała de facto umorzenie równowartości 80 000 franków szwajcarskich minus 50 000 zł. Kredytobiorca postanowił podsumować opcje i wyliczyć „wynik finansowy” kredytu. W 2007 r. pożyczył od banku 440 000 zł, a do spłaty miał wówczas prawie 198 000 franków. W całym okresie kredytowania oddał bankowi prawie 147 000 franków (kapitał, zapłacone odsetki, prowizja).
Pamiętajmy, że nasz bohater spłacił część rat bezpośrednio we frankach (zarabiał w euro, więc wymieniał je na franki). Ale – powtórzmy raz jeszcze – nie jest to typowa sytuacja, większość posiadaczy kredytów frankowych nie miała takiej możliwości. Gdyby spłacał kredyt frankowy przez cały czas w złotych – tak, jak każdy inny śmiertelnik – kwota poniesionych kosztów (uwzględniając potencjalną ugodę) wyniosłaby ok. 580 000 zł (raty obliczone po kursie średnim NBP plus spread banku).
Biorąc pod uwagę spłacanie rat bezpośrednio w walucie obcej oraz ugodę, w ciągu 17 lat nasz czytelnik oddałby bankowi o ok. 40 000 franków mniej, niż od niego pożyczył. Gdyby nie spłacał rat w obcej walucie, lecz w złotych – z pożyczonych 440 000 zł spłaciłby o ok. 140 000 zł więcej. Też nieźle. Jednocześnie wartość nieruchomości, którą wtedy nabył, wzrosła o ok. 60%.
Co tak naprawdę zaproponował bank?
Zamknijmy na chwilę oczy i wyobraźmy sobie zwykły kredyt złotowy oparty na stawce WIBOR o wartości 440 000 zł, spłacany przez 17 lat w ratach równych. Aby jego koszt w tym okresie wyniósł 140 000 zł, to oprocentowanie musiałoby wynieść mniej więcej 3,4%. Dla przypomnienia: obecnie oprocentowanie (standardowego) kredytu hipotecznego wynosi około 7,5% i w ciągu ostatnich kilkunastu lat jedynie przez krótki czas było niższe niż te 3,4%.
Zaproponowana przez bank ugoda – gdyby przyjąć, że dotyczy typowego klienta (nieposiadającego dochodów w obcych walutach) – de facto oznacza propozycję zamiany kredytu na taki, który kosztowałby 3,4%. Takiego mocno preferencyjnego. Po drugiej stronie jest propozycja kancelarii prawniczej, by złożyć pozew i po kilku latach uzyskać darmowy kredyt – czyli być kolejne 140 000 zł do przodu minus koszty prawników.
Jaką byście podjęli decyzję? Ugoda czy proces? Zdradzę Wam tajemnicę – pan Roman postanowił przyjąć ofertę ugody ze strony banku. Ugoda nie jest jeszcze sfinalizowana, ale procedury są już w trakcie. Jak uważacie, czy zamierza podjąć właściwą decyzję, dogadując się z bankiem, czy raczej powinien walczyć w sądzie o nieważność umowy i pełną pulę, dzieląc się swoim finansowym szczęściem z prawnikami?
Pan Roman też jest tego ciekawy. Wyraził zgodę na publikację tego materiału (pod klauzulą usunięcia wszystkich danych identyfikujących) i z pewnością chętnie zapozna się ze wszystkimi konstruktywnymi opiniami. A zatem zachęcam do wyrażania swojego zdania. Jakie rozwiązanie wybralibyście, będąc na jego miejscu? Nie ma złych odpowiedzi, ale każdą warto uzasadnić.
Tego rodzaju analiza możliwa jest dla praktycznie każdego przypadku kredytu frankowego, w którym na jednej szali stoi możliwość nieważności umowy minus czas i koszty prawnicze, a na drugiej ugoda. Potrzebne są jedynie dane do obliczeń. Może zanim zdecydujecie się pozwać bank, warto zaproponować temu bankowi ugodę (na własnych warunkach). Bank być może podejmie negocjacje. Jeśli macie pytania, piszcie do mnie.
Zdjęcie tytułowe: Maciej Bednarek