Jak wiadomo na pożyczkach konsumenckich można nieźle zarobić. Banki „trzepią” w ten sposób grube miliardy złotych rocznie. Postanowiłem i ja spróbować. W Polsce są już platformy, które pozwalają lokować oszczędności w… cudze pożyczki z całego świata. Przez rok zarobiłem w ten sposób 10%, podobno bez ryzyka. Ale tak naprawdę… kto to wie? Bo przecież nie ma zysku bez ryzyka
Wszystko zaczęło się od idei, by wzajemnie pożyczać sobie pieniądze bez pośrednictwa banków. A więc: jeśli chcesz pożyczyć 2000 zł to przychodzisz do platformy internetowej, weryfikujesz się, dostajesz ocenę wiarygodności kredytowej i składasz ofertę całej społeczności. Oprocentowanie pożyczki ustalasz sam albo robi to za ciebie platforma (w oparciu o twój scoring).
- Bezpieczna szkoła i bezpieczne dziecko w sieci, czyli czego nie robić, by nie „sprzedawać” swoich dzieci w internecie? [POWERED BY BNP PARIBAS]
- Wybory w USA: branża krypto wstrzymała oddech. W świecie finansów to ona ma najwięcej do ugrania. Po wyborach nowe otwarcie? [POWERED BY QUARK]
- Pieniądze w rodzinie, jak o nich rozmawiać, żeby nie było niemiło? Natalia Tur i Maciej Samcik [POWERED BY BNP PARIBAS / MISJA OSZCZĘDZANIE]
Po drugiej stronie są posiadacze oszczędności, z których każdy deklaruje, że pożyczy ci 10 zł. Ty spłacasz raty, pieniądze trafiają do inwestorów (którzy mają więcej takich „klientów”, a pożyczając każdemu tylko po 10 zł ograniczają własne ryzyko). Ponieważ w tym modelu nie ma banku, który musi utrzymać 300 placówek, 1000 pracowników, wypłacić 10 mln zł prezesowi, wiceprezesom i członkom zarządu oraz dyrektorom, płacić składki na Bankowy Fundusz Gwarancyjny – interes wszystkim się opłaca. Różnica między oprocentowaniem dla deponenta i pożyczkobiorcy jest niższe, niż w banku.
Więcej o tym: Te liczby dają po oczach. Policzył ile na jego depozycie zarabia bank, a ile on sam
Pożyczki peer-to-peer, czyli pożyczanie z pomijaniem banków jest modne w krajach anglosaskich. W USA i Wielkiej Brytanii działają dziesiątki takich platform, a największe – np. Lending Club – mają „przerób pieniędzy” na poziomie niemałego banku. W Polsce największą taką firmą był Kokos, ale nadzór finansowy przekonał go, żeby zamknął tę działalność jako „zbyt niebezpieczną dla konsumentów”.
Więcej o tym: To już koniec social lending w Polsce? Kokos zmienia model działania
Ryzyko polega na tym, że pożyczkobiorca może nie oddać pieniędzy, a platforma umyć ręce. A oszukany inwestor może szukać wiatru w polu. Nasz postępowy nadzór wolał, by konsumenci zainwestowali pieniądze w „bezpieczne” – bo uświęcone przez tenże nadzór – obligacje Getbacku. I w równie solidnie uświęcone fundusze inwestujące w ziemię i lasy. A także w błogosławione przez nadzór fundusze nieruchomości, z których niektóre straciły 99% pieniędzy klientów. Bywa.
Czytaj też: Nieloty straciły ich pieniądze. „Mamy przez sześć lat czekać na odzyskanie tego co zostało? To jakiś żart?”
Firma pożyczkowa dzieli się zyskiem z małym misiem? O co tu chodzi?
Pożyczki peer-to-peer zostały w Polsce zakazane, ale na ich gruzach wyrósł nieco podobny biznes – platformy, które pozwalają inwestować w pożyczki… udzielone wcześniej przez firmy chwilówkowe i pożyczkowe. A więc przez różnej maści „lichwiarzy”. A zatem: firma pożyczkowa udziela klientom pożyczek, a potem sprzedaje je na takich platformach w zamian za „udział w zyskach”.
Nie mogę więc pożyczyć pieniędzy Kowalskiemu, ale mogę zainwestować pieniądze w pożyczkę udzieloną temu Kowalskiemu przez firmę pożyczkową. I dostać za tę pożyczkę np. 14% w skali roku. Oczywiście firma pożyczkowa zarabia na tym interesie jeszcze lepiej, bo sama – jak wiecie – zgarnia w oprocentowaniu i prowizjach kilkadziesiąt procent w skali roku (najmarniej).
Po co firma pożyczkowa miałaby się dzielić ze mną swoim zyskiem? Żeby szybciej rosnąć. Jeśli sprzeda pożyczek za 100 mln zł i zamiast czekać przez rok na zwrot 150 mln zł z odsetkami, może od razu sprzedać te pożyczki za 110 mln zł, gwarantując sobie zachowanie pozostałych 40 mln zł zysków oraz uzyskując kolejne 110 mln zł na kolejne pożyczki. W ten sposób można sprzedać więcej pieniądza, zarobić więcej na pośrednictwie i finansować działalność pożyczkową elastyczniej, niż np. emitując obligacje na rzecz banków czy funduszy inwestycyjnych.
I właśnie w ten sposób w minionym roku zarobiłem 9,6% na portfelu pożyczek denominowanych w walutach obcych i 10,5% na pożyczkach w złotych. Odkupiłem „udziały” w pożyczkach od firm pożyczkowych m.in. z Botswany i Hiszpanii, a także z Polski, Gruzji i z krajów bałtyckich. Część kasy poszła np. na sfinansowanie faktur skupionych przez firmę faktoringową z Chin. Robi wrażenie, co?
Te 9,6% i 10,5% to marnizna. Ludzie, którzy zajmują się tą „pożyczkową karuzelą” twierdzą, że bez problemu da się wycisnąć 13-14% w skali roku. Tyle, że ja inwestowałem tylko w pożyczki „z gwarancją odkupu”. A więc w takie z „ubezpieczeniem”. Polega ono na tym, iż jeśli klient firmy pożyczkowej nie odda pieniędzy, to ta firma pożyczkowa płaci moją część odsetek z własnej kieszeni. Takie pożyczki oczywiście mają niższe oprocentowanie dla mnie, ale za to ja nie ryzykuję straty pieniędzy, gdyby pożyczka, w której udziały nabyłem, się nie spłaciła.
Czytaj co kiedyś pisałem o Mintosie: Dziwaczne? Udzielili pożyczek, a teraz chcą się nimi ze mną… podzielić. O co tutaj chodzi?
Mintos jak Midas (no, prawie)
Dwie międzynarodowe platformy, które oferują takie dziwo, to Mintos i Twino. Pierwsza to europejski lider w tego typu działalności – działa w kilkunastu krajach, miesięcznie finansuje pożyczki za 120 mln euro i ma w ofercie pożyczki od firm z ponad 20 krajów z całego świata.
Twino jest mniejsze (mniej więcej cztery razy mniejsze) i jest drugą największą tego typu firmą. Od Mintosa różni się tym, że refinansuje pieniędzmi inwestorów pożyczki udzielone przez swoje spółki zależne (czyli w jej modelu jestem „podwykonawcą” jednego „lichwiarza”, a nie wielu).
Tutaj więcej: Subiektywny ranking europejskich platform pożyczek P2P
Pieniądze do Mintosa wpłaciłem rok temu zwykłym przelewem na ich polskie konto, potem przewalutowałem w ich wewnętrznym kantorze na euro, zaznaczyłem kilka parametrów (jakie oprocentowanie mnie interesuje, jaka waluta, jaki okres pożyczek, które kraje, czy chcę mieć gwarancję odkupu kosztem mniejszego zysku…), kliknąłem „OK” i pieniądze „się zainwestowały” w dziesiątki pożyczek spełniających moje kryteria.
Bazowo zainwestowałem nieco ponad 700 euro, dziś mam 75 euro zysku z tych inwestycji. W przypadku portfela złotowego – 85 zł zysku z niespełna tysiąca zainwestowanych złotych.
Ów zysk jest nieco „teoretyczny”, bo… nie mogę wyjąć wszystkich pieniędzy natychmiast, gdybym miał taki kaprys. Działalność inwestycyjna w Mintosie jest permanentna, czyli wraz ze spłatą jednych pożyczek i uwalnianiem mojego kapitału pieniądze są inwestowane w kolejne pożyczki. I tak w kółko. Dziś przykładowo mam zainwestowane pieniądze w 59 pożyczek (łącznie 685 euro) oraz mam 110 euro wolnego kapitału.
Gdybym chciał wycofać pieniądze muszę najpierw zlikwidować mój „autoinwest”, czyli strategię inwestycyjną. Wtedy dopiero zatrzyma się mechanizm rolowania i musze poczekać kilka miesięcy aż raty pożyczek zostaną spłacone. Jeśli chciałbym odzyskać pieniądze natychmiast, mogę wystawić moje kawałki pożyczek na rynek i jeśli zgodzę się sprzedać je poniżej wartości nominalnej, to może znajdą się chętni, bym mógł zamienić je na pieniądze od razu. Kasa wraca na ten sam rachunek, z którego ją wpłaciłem na konto platformy.
Brak płynności to spora wada tego sposobu lokowania pieniędzy. W przypadku jakiejkowliek zawieruchy nie mam szans odzyskać pieniędzy od razu.
Kokosy płyną z Chin i z Botswany. Nie za pięknie?
Prawie 10% „gwarantowanego” zysku rocznie z inwestowania w ryzykowne, szybkie pożyczki konsumpcyjne (ale i samochodowe, na działalność gospodarczą, pod zastaw faktur – nie tylko chwilówki!) na działającej globalnie platformie? Pewny zarobek z pożyczek w Chinach i Botswanie? Nie za pięknie?
Po pierwsze: czy to w ogóle legalne? Maciej Hełmecki, który zajmuje się rozwojem biznesu Mintosa w Polsce, pokazał mi raport Komisji Nadzoru Finansowego o sektorze FinTech w Polsce, z którego wynika, że to nie jest „obciążanie depozytów ryzykiem” (bo pożyczki już zostały udzielone, a klient tylko kupuje „udział w zyskach”), ani coś na kształt sprzedaży obligacji bez zezwolenia. Czy to nie dziwne, że pożyczki peer-to-peer zostały de facto zakazane, a pożyczki dla firm pożyczkowych nie? Nie pytajcie, ale tak to jest ustawione.
Po drugie: czy to rzeczywiście inwestycja „bez ryzyka”? Oczywiście nie. O braku płynności już pisałem. Poza tym jako inwestor biorę na siebie ryzyko niewypłacalności firmy pożyczkowej. Mintos stawia firmom wchodzącym na platformę różnorakie wymogi (tak, jak inwestorzy stawiają wymogi, gdy firma pożyczkowa chce emitować obligacje). Jest klasyczne due dilligence, sprawdza się jakość portfela pożyczek, standing pożyczek, umowy refinansujące na wypadek konieczności wypłacenia inwestorom gwarancji.
Ale czy ktoś weźmie na siebie moje straty, gdy któraś z firm pożyczkowych z mojego portfela się przekręci? Albo nie spłaci pieniędzy, bo zniknie? Mintos ponoć ma umowy, które mnie – jako inwestora – zabezpieczają. Ale wolę nie sprawdzać jak to działa w Chinach lub w Botswanie lub w sytuacji, w której Mintos musiałby zadziałać jak Bankowy Fundusz Gwarancyjny (o ile w ogóle miałby tyle pieniędzy i o ile chciałby je wydać).
Póki gospodarka światowa rośnie/rosła (?) i rynek pożyczek się rozwija, wszystko jest pięknie. Ale gdy przyjdzie recesja, wzrost bezrobocia, firmy pożyczkowe przestaną dostawać od ludzi i firm raty – rynek powie „sprawdzam” takim firmom jak Twino czy Mintos.
Po trzecie: jakie są słabe strony tego interesu? Generalnie jest super – inwestuję globalnie, w różnych walutach, w działalność chyba najbardziej rentowną poza prostytucją, handlem narkotykami i bronią oraz działalnością branży farmaceutycznej. Zarabiam cztery razy więcej, niż w banku i dobrze dywersyfikuję swoje pieniądze pomiędzy dziesiątki i setki pożyczek.
Pisząc z lekkim przekąsem jestem „asystentem lichwiarzy”, ale nie muszę oglądać dzieci, którym mama zabiera ostatnią zabawkę, by spłacić kolejną ratę drogiej pożyczki. Tak jak Jurij Orłow, główny bohater „Pana życia i śmierci”, przeważnie nie widział jak ze sprzedanej przez niego broni zabijały się nawzajem dzieci w afrykańskich bantustanach.
Po czwarte: co z podatkami? O ile wiem, Mintos nie wystawia PIT-ów swoim inwestorom, więc trzeba samodzielnie i w oparciu o własną dokumentację rozliczyć się z tych zysków jako z dochodów kapitałowych (nie rozmawiałem z doradcami podatkowymi, ale tak to wygląda na pierwszy rzut oka). I zarchiwizować dokumentację, która w razie kontroli posłuży za dowody rzeczowe.
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach”, zapisz się na mój newsletter i bądźmy w kontakcie!
To nie bank, lecz start-up. Lecz czy to źle?
Inne słabe punkty? Poza ograniczoną płynnością, teoretyczną możliwością niewypłacalności firm pożyczkowych i Mintosa (nikt mi nie wmówi, że takie ryzyko nie istnieje) – taką słabością jest choćby fakt, że Mintos, Twino i inne tego typu przedsięzięcia nie mają nawet ułamka wiarygpdności banku, czy renomowanej instytucji zarządzającej aktywami.
Mintos to firma założona na Łotwie w 2015 r. (Twino – tamże, ale już w 2009 r.), a więc nie ma jeszcze za sobą pełnego cyklu gospodarczego. Nie przeżyła recesji, ani krachu gospodarczego. Ten model biznesowy nie sprawdził się w żadnym trudnym momencie historii. To start-up, pomysł kilku kreatywnych menedżerów, którym nie wiadomo co może strzelić do głowy. Nie mówię, że strzeli coś złego (np. postanowią zniknąć bez śladu z moimi pieniędzmi), ale nawet „głupi” fundusz inwestycyjny, nim weń zainwestuję poważne pieniądze, musi pokazać mi pięć-sześć lat historii.
Sądzę, ze większość uczestników tej „zabawy” – choć może nie czuje się jakby trzymała granat w dłoni – nie wkłada ani do Mintosa, ani do innych tego typu firm (w Polsce z tej branży działa też FastInvest) więcej, niż 5% swoich pieniędzy. I to tylko tych przeznaczonych na inwestycje wysokiego ryzyka.
Może to niesprawiedliwe, ale… o jednej rzeczy muszę jeszcze napisać. Po numerze, który wykręcił Bernard Madoff już chyba wszystko w świecie inwestycji może się okazać fikcją. „Widzisz 10% zysku bez ryzyka, bez możliwości wyjęcia pieniędzy w każdym momencie, w firmie, która powstała trzy lata temu. I co myślisz?” – zapytał mnie znajomy, z którym rozmawiałem o inwestowaniu w pożyczki.
Czytaj też: DasCoin, czyli eldorado, które kończy się smutno
Jednak – dla uczciwości – trzeba powrócić do pytań z pierwszych akapitów tego tekstu. Czy inwestycja w obligacje firmy windykacyjnej albo pożyczkowej jest dużo bezpieczniejsza? Lepiej zdywersyfikowana? Bardziej potencjalnie rentowna? A czy inwestycja w fundusz lokujący w portfele nie spłacanych terminowo wierzytelności to pomysł o znacznie lepszej relacji ryzyka do zysku?
Żyjemy w czasach, w których powstają nowe sposoby zarabiania pieniędzy. Testuję dla Was – w sumie na grubych tysiącach euro i dolarów – takie wynalazki jak ETFmatic, czy eToro (kliknijcie link poniżej i poczytajcie). Inwestuję w wino i whisky. Mam nawet okruchy kryptowalut (choć raczej przez przypadek, zostały mi jako reszta po niegdysiekszym kupowaniu kawy za bitcoiny ;-)), nie mówiąc już o bardziej „klasycznych” inwestycjach alternatywnych.
W czasach ekonomii współdzielenia, blockchaina, uberyzacji wszystkiego staram się mieć oczy otwarte i nie skreślam żadnego dziwactwa tylko dlatego, że nie pasuje do tego, o czym w kwestii inwestowania uczyli mnie w szkole (a konkretnie na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu). Trwa technologiczna rewolucja i powstają nowe modele biznesowe, trzymając się „pewnego zysku w banku” mogę co najwyżej paść ofiarą inflacji, nacjonalizacji albo dewaluacji.
Czytaj też: Część mojego funduszu spełniania marzeń powstaje za granicą. Mam powody
Czytaj też: Śpię spokojnie wykręcam trzy razy więcej, niż na depozycie. Jak to robię?
Aczkolwiek biorę pod uwagę scenariusz, iż większość różnych inwestycyjnych dziwactw, które wykwitły w ostatnich latach świetnej koniunktury, może nie przetrwać pierwszego nadarzającego się kryzysu. A część pewnie okaże się przekrętem. Zresztą w modelu podobnym do Mintosa działają (działaly?) w Polsce firmy, od których – co widać już z daleka – lepiej… trzymać się z daleka ;-)).
Dlatego w różne cuda inwestuję stosunkowo niewielkie pieniądze i tylko te, które gotów jestem w całości stracić. Choć oczywiście jestem też gotów na nich zarobić, tak jak w opisywanym przypadku ;-)). Wam rekomenduję podobne podejście do tematu.
zdjęcie tytułowe: kadr z filmu „Pan życia i śmierci” (2005 r.)