Przypadek czy… spisek? Tak usiłowałem zapłacić za hotel za granicą i uniknąć spreadu. Choć byłem uzbrojony po zęby – przegrałem. Co poszło nie tak?
Na stronach „Subiektywnie o finansach” systematycznie zachęcam Was do korzystania za granicą z kart bezspreadowych lub wielowalutowych. O tym czym się różnią od siebie – pisał Maciek Bednarek jakiś czas temu, zapraszam do lektury. Karty bezspreadowe i wielowalutowe oferują nie tylko banki – przegląd tych niebankowych znajdziecie tutaj.
- Osiągnąłeś sukces? Nie chcesz tego zaprzepaścić? Zaplanuj sukcesję. Może w tym pomóc notariusz. A jak? Oto przegląd opcji [POWERED BY IZBA NOTARIALNA W WARSZAWIE]
- Kiedy przychodzi ten moment, że jesteś już gotowy do lokowania części oszczędności za granicą? Pięć warunków, od których to zależy [POWERED BY RAISIN]
- Tego jeszcze nie było. Złoto drożeje szybciej niż akcje. Jak inwestuje się w „papierowy” kruszec? I po co w ogóle to robić? [POWERED BY XTB]
Generalnie idea jest zawsze ta sama – uniknąć przeliczania walut po złodziejskim kursie. Jeśli płacę kartą wielowalutową lub bezspreadową, to transakcja, co do zasady, powinna być przeliczona z minimalnym tylko spreadam (góra 1 grosz na każdej jednostce waluty) oraz bez żadnych prowizji. W przypadku karty wielowalutowej trzeba tylko pamiętać, by zapewnić walutę na odpowiednim subkoncie.
To zupełnie inny świat w porównaniu z tradycyjnymi płatnościami, przy których opłaty za przewalutowanie i prowizje pochłaniają średnio 6-7% kwoty płatności. A w przypadku egzotycznych walut – nawet 10% (podwójne przewalutowania).
Oczywiście: zawsze można kupić zagraniczną gotówkę w polskim kantorze i wtedy też nie ma żadnych spreadów, ani prowizji przy płaceniu nią za granicą. Ale to nie musi być tańsza opcja – kantory też mają spready, a nie wykorzystaną gotówkę trzeba będzie wymienić ponownie – a na pewno nie jest wygodna.
Większość banków ma już mniej lub bardziej „multiwalutowe” karty do taniego płacenia za granicą. A jeśli akurat twój bank takiej nie ma – zawsze można użyć karty niebankowej (polecam szczególnie Curve, DiPocket, Revolut, Monese).
Jedna karta, druga karta, trzecia karta… Aż brakuje amunicji
Znacie mnie z tego, że nie teoretyzuję. Jeśli o czymś ciepło piszę, to zwykle tego sam używam. Tak właśnie jest z kartami do płacenia bez spreadów poza Polską. Za każdym razem za granicę biorę jedną kartę bezspreadową, jedną walutową (najczęściej kartę w euro, którą zasilam online, kupując walutę w kantorze online) oraz co najmmiej jedną kartę niebankową.
Tym razem nie było inaczej. Hotel za granicą. Recepcja. Stoję niczym rewolwerowiec na Dzikim Zachodzie, wyciągam z kieszeni portfel (wypadają dwie spektakularne „wkładki” wypełnione kartami), z drugiej kieszeni smartfona i przygotowuję się do „złotego strzału”. Recepcjonista zaś „strzela” ceną.
Więcej na temat problemów z DCC znajdziesz tutaj: To może być największa afera wakacyjna. Znów namierzyliśmy przymusowe przewalutowanie podczas płacenia kartą za zakupy! Mamy dowód
Nie mam zamiaru ponosić kosztów spreadu. Kilkanaście, czy może i kilkadziesiąt złotych piechotą nie chodzi. Nic dziwnego, że wyciągam bankową kartę do płacenia bez spreadu i prowizji. Patrzymy sobie z recepcjonistą prosto w oczy, on podaje terminal, ja przykładam smartfona. Ja wygrywam pojedynek na miny, on – na płatności. Transakcja nie przeszła.
On się uśmiecha, ja się pocę. Próbuję drugi raz. Znów nic. Wyciągam z portfela plastikową kartę (może terminal nie toleruje Apple Pay’a, czyli płatności mobilnych?). To samo.
Robię głupią minę i wyciągam drugą kartę, walutową w euro. Uruchamiam aplikację mobilną banku, kupuję w kilkanaście sekund walutę w internetowym kantorze, a gdy karta już „napełniona” – próbuję zapłacić. Nie idzie. Ocieram pot i wyciagam asa w rękawie – kartę Curve, czyli „walutowy przedłużacz”. Z jego pomocą każdą „polską” kartę mogę przerobić na bezspreadową. Płacę kartą Curve, ale w ciężar „polskiej” karty przypiętej do tej brytyjskiej aplikacji. Polski bank „dostaje” już transakcję w złotówkach, po tanim przewalutowaniu, nawet jeśli jego karta nie jest ani wielowalutowa, ani bezspreadowa.
Przykładam kartę Curve do terminala i wklikuję PIN. Oddech ulgi i triumfalne spojrzenie na recepcjonistę. Transakcja przechodzi, a przynajmniej takie powiadomienie dostaję na smartfona od Curve. Ale po sekundach triumfalny uśmiech zamiera mi na ustach. Recepcjonista twierdzi, że transakcja jednak nie przeszła. Sprawdzam przez aplikację banku, który wydał „docelową” kartę. Tam transakcja wisi jako „procesowana”.
W tzw. międzyczasie – też za pomocą aplikacji – łączę się z pracownikiem obsługi banku i pytam „co wy tam palicie, nie mogę zapłacić kartą”. Facet sprawdza i mówi: „od naszej strony transakcja jest OK, wydaliśmy zgodę na jej zawarcie”. Wygląda na to, że to firma obsługująca terminal nawala.
Biorę do ręki jedną z „polskich” kart kredytowych. Taką samą, którą zapłaciłbym, gdybym nie miał przy sobie „wielowalutówek”, „bezspreadówek”, Revolutów, Curve’ów i innych wynalazków. Proszę o założenie w ciężar tej karty niewielkiej preautoryzacji, czyli takiej blokady na poczet przyszłych płatności. Nie godzę się na przewalutowanie transakcji (karta w złotych, ale transakcja jest w euro – bank przewalutuje transakcję dopiero w Polsce). Preautoryzacja przechodzi, blokada jest założona.
Potem sprawdzam czy da się zapłacić za hotel kartą złotową, zwykłą debetówką do ROR. Wcześniej umawiam się z recepcjonistą, że teraz reguluję tylko 10% rachunku, a resztę następnego dnia. Godzi się. Tym razem – by dopełnić eksperyment – wybieram opcję przewalutowania na miejscu. Czyli nie płacę w euro, czyli w złotych, po kursie „z terminala”. Transakcja przechodzi.
Przypadek? Nie sądzę
Szlag mnie trafia. Proszę recepcjonistę, żeby dzwonił do firmy obsługującej jego terminale i procesującej transakcje kartowe i to wyjaśnił. Dzwoni, przez 10 minut gada. Gdy kończy, mówi coś o „problemach technicznych” i przeprasza w imieniu firmy obsługującej jego terminale. Chętnie spróbowałbym jeszcze kilku innych kart i wariantów (Revolut?). Niestety, przy stole recepcyjnym tkwię już pół godziny, za mną tłoczy się kolejka Brytyjczyków z nadwagą, którzy już rozmawiają o tym, że trzeba mnie przerobić na hamburgera.
Reasumując: próba zapłaty kartą bezspreadową w euro – nieudana (przez Apple Pay i manualnie). Próba zapłaty kartą denominowaną w euro – nieudana. Próba zapłaty kartą Citibanku z „przedłużaczem” Curve – nieudana. Próba zapłaty kartą kredytową złotową z przewalutowaniem w Polsce – udana. Próba zapłaty kartą debetową złotową z przewalutowaniem przy terminalu – udana.
Może to był przypadek, a może… Muszę mieć sobie coś z pana Antoniego Macierewicza, bo opracowałem teorię spisku. Skoro próbowałem zapłacić kartą wydaną w Polsce bezpośrednio w euro (czyli nie godząc się na przewalutowanie „na miejscu”), to może właściciel terminala tak go skonfigurował, żeby ta płatność nie przechodziła? I żebym był zmuszony zapłacić kartą nie mającą funkcji obsługi wielu walut?
Wątpię, by firma procedująca transakcję mogła „wiedzieć”, że używam kart bezspreadowych (tego chyba nie „widać”, chyba zna tylko kraj wydania karty i jej walutę bazową, a tą jest złoty). Ale skoro nie było problemu z założeniem preautoryzacji w złotych oraz z zapłatą kartą debetową w złotych, a był problem z płatnością w euro – i to, jak sprawdziłem w dwóch instytucjach finansowych, nie na poziomie komunikacji, bo one zgodę na transakcję wydały – mogę tylko powiedzieć za panem Antonim: „przypadek? Nie sądzę”.
Im więcej kart, tym ryzyko mniejsze. Ale jak się terminal uprze…
Firmy procesujące transakcje uwielbiają pobierać prowizje za przewalutowanie „na miejscu”, w tzw. procedurze DCC. Polega to na tym, że terminal pyta nas, czy chcemy zawrzeć transakcję w walucie kraju, w którym jesteśmy, czy w walucie naszego kraju. Jeśli wybierzemy pierwszą opcję, na ewentualnych przewalutowaniach zarabia nasz bank, a jeśli drugą – kasa z przewalutowania idzie do właściciela terminala.
Słyszałem – pisaliśmy o tym na „Subiektywnie…”, że pytania zadawane przez terminale bywają podchwytliwe, tak sformułowane, byśmy nie do końca zrozumieli o co chodzi. Albo, że terminale wręcz wymuszają przewalutowanie, nie dając klientowi wyboru.
Mając umysł przesiąknięty podejrzliwością, wyobraziłem sobie taką sytuację: skoro w hotelach czasem są zawierane wysokokwotowe transakcje, to może można ustawić w terminalu „filtr”, który nie pozwala na zawarcie transakcji powyżej pewnego poziomu bez przewalutowania „na miejscu”? I być może ten filtr można zdalnie zdejmować, gdy klient się awanturuje?
Recepcjonista przyznał w rozmowie ze mną, że „takie problemy czasem się zdarzają”. Ale jakich klientów dotyczą? Jakich kart? Płatności „ze spreadem na miejscu” czy wszystkich? Tego nie potrafił wyjaśnić. A może nie chciał? A może go to nie obchodziło? Przecież to turyści zagraniczni ewentualnie poniosą z tego tytułu koszty.
Jedno jest pewne: w takich sytuacjach warto zachować zimną krew, bo zwykle nie mamy przy sobie więcej, niż jednej, dwóch kart bezspreadowych, walutowych lub wielowalutowych (ja użyłem trzech, a i tak nie uniknąłem stresu).
Jeśli nie da się daną kartą zapłacić, mamy skłonność do wyciągnięcia kolejnej, już „polskiej”, wiążącej się z zapłatą spreadu. Zanim to zrobimy, zadzwońmy do naszego banku i sprzwdźmy, czy to on „trzyma” transakcję, czy też w ogóle do niego nie doszła, a może doszła i została zaakceptowana, lecz utknęła gdzieś indziej? Dajcie znać jeśli też zdarzyły Wam się takie przygody podczas zagranicznych wojaży.
zdjęcie: davidlee/Pixabay.com