Wziął i upadł. Tak wyszło. Silicon Valley Bank po 40 latach finansowania technologicznych przedsięwzięć w Dolinie Krzemowej i nie tylko – zawinął się w ciągu kilku dni. I choć konsekwencje powinny być bolesne, amerykański regulator szybko wkroczył i uratował deponentów. Czy gdy opadnie kurz, będziemy mądrzejsi o to doświadczenie? Oto trzy pytania, które jawią się po upadku Silicon Valley Bank
System rezerw cząstkowych jest fundamentem współczesnej bankowości. Na czym polega? Na tym, że banki nie muszą mieć pokrycia na 100% depozytów złożonych przez klientów. Mogą te pieniądze „zatrudnić” do innych celów: inwestować, pożyczać innym.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Banki w ten sposób stają się kreatorem pieniądza – skoro mogą pożyczać środki, których faktycznie nie mają, to tworzą w ten sposób pieniądze „z powietrza”. A nadzór bankowy dba o to, by utrzymywały odpowiednie poziomy buforów bezpieczeństwa – zarówno kapitałowego, jak i płynnościowego.
To pozwala na szeroką dostępność kredytu, który jest, jak wiadomo, dźwignią gospodarki. Dlatego możemy mieć karty kredytowe, domy i mieszkania, które finansuje bank, a my spłacamy przez kolejne 30 lat – ale także inflacja, gdy akcja kredytowa zbytnio się rozpędzi, a tego wykreowanego pieniądza powstanie za dużo.
To oczywiście generuje ryzyko, że bank w sytuacji nagłego odpływu środków może stać się niewypłacalny. Tak się właśnie stało z Silicon Valley Bank. Tak zwany „run” na ten bank doprowadził do tego, że SVB nie miał z czego wypłacać środków. I musiał ogłosić upadłość.
Po co nam prywatne banki, skoro na końcu depozyty gwarantuje państwo?
Gdyby bank działał na takich zasadach, jak każda inna firma, jego wierzyciele (czyli deponenci) musieliby pożegnać się ze swoimi pieniędzmi. Syndyk sprzedałby to, co zostało bankowi w aktywach – trochę obligacji i innych instrumentów finansowych, ściągnąłby należne kredyty, pozbył się placówek i siedziby – i resztę rozdzielił między zgłaszających roszczenia.
Jednak banki nie są jak każda inna firma. Ze względu na ich newralgiczną rolę w gospodarce, wymyślono system gwarancji. To znaczy, że depozyty do pewnego poziomu są chronione przed upadłością. Gdy bank okazuje się niewypłacalny, sięga się do specjalnego funduszu, na który wcześniej banki odkładały składki.
Nie jest to gwarancja absolutna – zwykle jest limit kwotowy. W Polsce (jak i w całej UE) jest to równowartość 100 000 euro. W USA jest trochę inaczej, ale poziom tego ubezpieczenia wynosi zazwyczaj 250 000 dolarów. Co się dzieje, gdy bank upada? Fundusz gwarancyjny (BFG w Polsce, FDIC w USA) wypłaca każdemu deponentowi kwotę zgromadzoną, ale nie wyższą niż limit. Wszystko powyżej – przepada.
I tak powinno się stać w przypadku Silicon Valley Bank. Biorąc pod uwagę, że dużą grupę klientów tej instytucji stanowiły fundusze inwestycyjne, startupy, firmy technologiczne i ich bogaci właściciele – jedynie 12% depozytów było objętych gwarancjami. Dla porównania – mediana dla dużych amerykańskich banków wynosi około 55%, a w Polsce z danych BFG można szacować, że zabezpieczonych jest 60-70% depozytów.
Rezerwa Federalna uznała jednak, że – pozwolę sobie na odrobinę złośliwości – nie może dopuścić do tego, by pieniądze branży technologicznej i zarabiającej na nich miliarderów i celebrytów przepadły, tylko dlatego, że byli oni chciwi lub nieostrożni. A tak poważnie – Fed pewnie chciał uniknąć paniki i zapobiec runom na kolejne banki. O mechanizmach i motywach tej decyzji pisał Maciek Danielewicz.
To jednak rodzi pytanie – skoro system bankowy opiera się na systemie rezerw cząstkowych, ale gdy przychodzi kryzys, to okazuje się, że jednak państwo gwarantuje 100% depozytów, to po co nam banki komercyjne?
Przecież ich rolą jest zarządzać ryzykiem i kreować pieniądz w sposób, który pozwoli gospodarce rosnąć w sposób zrównoważony. I za to zarządzanie ryzykiem mogą „w nagrodę” zarabiać na pieniądzach, które klienci im przynoszą. Skoro tego ryzyka tak naprawdę nie ma – to może wystarczy jeden państwowy bank, który będzie udzielał tyle kredytów, ile jest potrzebne do zachowania równowagi między wzrostem gospodarczym a inflacją?
Jest to też kolejny raz, gdy bank centralny – czyli państwo – wyciąga z tarapatów ludzi, którzy wpadli w nie z własnej winy. Silicon Valley Bank był źle zarządzany, nie przestrzegano zasad bezpieczeństwa, nie dbano o dywersyfikację, a gdy widać było, że zaraz wszystko się zawali, szefowie posprzedawali akcje i wypłacili sobie premie.
Na szczęście tym razem władze nie ratowały właścicieli, tylko deponentów – choć to także jest zła nauczka dla firm i najbogatszych klientów: bo to przecież ich, a nie drobnych ciułaczy ochronił Fed. Mogli wyciągnąć wnioski na własnym – bardzo kosztownym – błędzie: że nie trzyma się wszystkich jajek w jednym koszyku, że bezpieczeństwem gotówki też trzeba zarządzać, a nie przynosić ją tam, gdzie jest to akurat modne i wygodne.
Jedną z najważniejszych sentencji prawa rzymskiego (na którym ponoć opiera się także współczesny system prawny) było zdanie: „Ius civile vigilantibus scriptum est”, czyli: „Prawo cywilne jest pisane dla osób uważnych”. W wersji nieco bardziej dosadnej brzmi ona: „Nec stultis solere succurri”, czyli: „Nie należy przyzwyczajać głupich, że będzie im się zawsze przychodziło z pomocą”.
Niestety kolejny raz okazało się, że we współczesnym kapitalizmie ten, kto działa racjonalnie, jest zwykłym frajerem.
Jakie są granice działania banków centralnych? Czy właśnie je poznaliśmy?
Zadaniem polityki pieniężnej jest dbanie o stabilność cen. Banki centralne zostały powołane i obdarzone niezależnością od rządu i kaprysów wyborców, by pilnować wartości pieniądza.
Wydarzenia ostatnich lat pokazują jednak, że banki centralne nie mają jednak całkiem wolnej ręki w swoich działaniach. Przykład skrajny – Turcja. Władze monetarne są silnie uzależnione od władzy wykonawczej, która w osobie prezydenta Erdogana ma własne pomysły na to, jak powinno się z inflacją walczyć (albo jak tego nie robić).
U nas skala jest mniejsza, choć problem podobny. Prezydent co prawda nie wymienia co roku prezesa NBP, jednak on sam często deklaruje nielicującą z niezależnością tego urzędu sympatię do rządzącej partii i antypatię do opozycji. Co gorsza, podejmowane decyzje (niezależnie od tego, czy słuszne, czy nie) są motywowane czynnikami, które są ważne dla rządu, ale nie mieszczą się w mandacie NBP: na przykład dbanie o niskie bezrobocie.
Problem w walce z inflacją napotkał ostatnio Europejski Bank Centralny. Gdy inflacja wystrzeliła, a EBC w końcu zdecydował się rozpocząć podwyżki stóp procentowych, okazało się, że gwałtownie wzrosło oprocentowanie obligacji – a wraz z nim koszty obsługi długu – państw strefy euro określanych mianem „peryferyjnych”, czyli głównie Włoch, Hiszpanii i Portugalii. Sytuacja stała się na tyle poważna, że Włochom zajrzało w oczy ryzyko niewypłacalności.
EBC, jak każdy bank centralny, ma dbać o wartość waluty. A gdyby jeden z krajów strefy euro zbankrutował, to z bardzo wysokim prawdopodobieństwem wspólna waluta szybko okazałaby się warta tyle co papier, na którym są drukowane banknoty.
Dlatego Europejski Bank Centralny musiał szybko wymyślić, w jaki sposób połączyć zacieśnianie polityki – czyli podnoszenie stóp procentowych i redukowanie skupu obligacji – z łagodzeniem ryzyka niewypłacalności niektórych państw. Uruchomiony na szybko program pozwolił – przynajmniej na jakiś czas – zażegnać największe obawy. Ale EBC odkrył, że przestrzeń do działania ma znacznie mniejszą, niż mu się wydawało.
I dochodzimy teraz do upadku Silicon Valley Bank. Choć prawdziwą przyczyną tej katastrofy były błędy w zarządzaniu, to sprawa pewnie by nie wyszła na jaw, gdyby nie podwyżki stóp procentowych. Zacieśnianie polityki pieniężnej powoduje, że obligacje tanieją. W dużym skrócie: skoro bank centralny oferuje bankom wyższe oprocentowanie, jeśli złożą w nim posiadaną gotówkę, to podnosi to oczekiwania wobec stóp zwrotu z obligacji. A wyższa rentowność obligacji oznacza ich niższą cenę.
Wszystkie banki komercyjne inwestują w obligacje. A gdy stopy procentowe rosną – banki ponoszą straty. Jednak mogą pobierać wyższe oprocentowanie od kredytów, które udzielają klientom, więc netto powinny wychodzić na plus. No chyba że mają zaburzoną strukturę aktywów – tak jak to było w przypadku SVB, ale także nadal jest w kilku innych amerykańskich bankach.
Gdy tylko ujawnił się kryzys Silicon Valley Bank, inwestorzy od razu uznali, że ta sytuacja przyhamuje jastrzębie zapędy Rezerwy Federalnej. A to oznacza, że kolejne podwyżki stóp będą prowadzone w dużo mniejszej skali. Jeszcze tydzień temu rynek obstawiał, że na posiedzeniu 22 marca Rezerwa Federalna podniesie stopy o 0,5 pkt proc. Dzisiaj z wyceny instrumentów pochodnych wynika, że oczekiwana jest podwyżka o 0,25 pkt proc., a nawet i wstrzymanie cyklu.
A inflacja wcale nie chce mocno spadać. Wydawało się, że sytuacja idzie ku dobremu. Ale odczyty wskaźnika cen w ostatnich dwóch miesiącach pokazały, że szybką „dezinflację” można włożyć między bajki.
Łatwo więc wołać o zdecydowaną walkę z inflacją, jednak gospodarka raz po raz okazuje się niezwykle wrażliwym na szokowe zmiany mechanizmem. Część problemów, z którymi mierzą się dzisiaj banki centralne – tych odkrywanych niespodziewanie granic działania – wynika z wcześniejszych decyzji tych samych banków centralnych.
Jakie będą konsekwencje dzisiaj podejmowanych działań? Tego nikt na pewno nie wie. Stu ekonomistów i ekspertów rzuci w eter swoje przewidywania i jeden z nich pewnie trafi. To wcale jednak nie oznacza, że jest lepszym prognostą niż inni. Czasami decyduje przypadek.
Czy kapitalizm bez ścisłej regulacji banków rzeczywiście jest lepszy?
Zwolennicy liberalizmu często postulują, że im mniej regulacji w gospodarce, tym szybciej może się ona rozwijać. Wszelkie bariery tylko ograniczają ludzką przedsiębiorczość i generują patologie. Życie pokazuje, że jest to równie naiwne podejście, jak uznanie, że państwo jest w stanie zaspokoić wszelkie potrzeby obywateli, a wolny rynek tylko w tym przeszkadza.
Upadek Silicon Valley Bank pokazuje, że regulacje są potrzebne. A im bardziej newralgiczna dla gospodarki jest branża – tym silniej powinny być one przestrzegane. Regułą kciuka powinno być: im więcej szkód może narobić kryzys, tym mocniej trzeba pilnować, by do niego nie doszło.
Banki – jak już wcześniej wspomniałem – nie są branżą jak każda inna. Bez banków, czy to nam się podoba, czy nie – nie byłoby obrotu gospodarczego. A przynajmniej nie w takiej skali, jak to jest obecnie.
Wpisałem w wyszukiwarkę frazę „banki przerzucą koszt na klientów” i nie zawiodłem się. Prawdopodobnie każda regulacja wpływająca na banki doczekała się artykułu z takim tytułem. Czasem chodzi o mniej sensowne przepisy, jak o wakacjach kredytowych (choć i one, choć są dla sektora dużym kosztem, to jednak wpłynęły na zmniejszenie się liczby niespłacanych kredytów, co banki skrzętnie odnotowały w wynikach rocznych), a czasami o absolutnie konieczne – jak o składkach na BFG.
Pomijając już sensowność tej frazy (bo na kogo innego, jak nie na klientów, firmy mają przekładać koszty?), trzeba się zastanowić, dlaczego jest to zawsze argument przeciw wprowadzaniu regulacji?
Nawet jeśli klienci muszą wydać odrobinkę więcej na usługę bankową albo dostaną mniejsze oprocentowanie na depozycie – to jeśli dostają za to gwarancję, że w razie problemów ich pieniądze nie przepadną – jest to moim zdaniem cena, którą warto zapłacić.
Nie ma co w ciemno psioczyć, że biorąc kredyt trzeba składać bankowi dziesiątki zaświadczeń. Bo jeśli te dodatkowe informacje pozwolą bankowi dokładniej oszacować ryzyko takiej operacji, to ogólny jej koszt dla banku, dla całego systemu i na końcu dla gospodarki – będzie mniejszy.
Regulacje, zwłaszcza w tak specjalistycznych dziedzinach jak finanse, rzadko kiedy są ustalane ze złośliwości władz. Tym bardziej więc, przy ich projektowaniu rządzący powinni się wsłuchiwać w głosy ekspertów – choć nie zawsze muszą się z nimi zgadzać. Bo nie dałbym złamanego grosza za to, że gdyby to od banków zależały regulacje, którymi same podlegają, to byśmy nie skończyli na handlu wymiennym.
Źródło zdjęcia: Vale Zmeykov/Unsplash