„Musimy opanować inflację. Zrobimy to i mam nadzieję, że w nieodległym terminie”. „Perspektywa takiej inflacji, jaką widzimy w Turcji, jest straszliwie niszcząca. Położymy wszelkie możliwe tamy, żeby nam to się nie przydarzyło”. „Nie chcę powiedzieć, że w tym przypadku [walki z inflacją – mój dopisek] daliśmy radę, ale damy radę”. To trzy cytaty z Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS wypowiedział je podczas konwencji partii w Markach pod Warszawą. To dobra wiadomość. Zrobiłem listę rzeczy, które mu w tym przeszkadzają
Są w związku z deklaracją Jarosława Kaczyńskiego dwie dobre wiadomości i jedna zła. Po pierwsze prezes PiS „docenia” problem. I chce walczyć z inflacją. A nie musiałby. Taki na przykład premier Turcji Recep Erdogan z inflacją nie walczy (wynosi tam ona 70%) i co mu zrobisz? Ba, nawet nasz prezes NBP Adam Glapiński uznał, że nie ma co robić z inflacji zagadnienia. I nawet w nagrodę dostał drugą kadencję na swym stanowisku.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Druga dobra wiadomość to ta, że prezes PiS (na razie) nie zapowiedział, że chce walczyć z inflacją w znany populistom „innowacyjny” sposób, czyli zamrażając ceny wszystkiego, waloryzując bez końca świadczenia społeczne (np. 500+), wprowadzając 15-tą, 16-tą oraz 17-tą emeryturę czy prosząc prezesa NBP, żeby… obniżył stopy procentowe. A mógłby.
Prezes chce walczyć z inflacją. Ale nie powiedział jak. Podpowiadam!
Zła wiadomość jest taka, że Jarosław Kaczyński nie powiedział, jak chce z inflacją walczyć. Są dwa tego faktu wytłumaczenia. Albo sam tego nie wie, albo… wie, lecz nie powiedział, żeby nie psuć atmosfery. Jedyną bowiem znaną nauce metodą walki z inflacją jest zmniejszanie popytu w gospodarce. Czyli trzeba ludziom zabrać trochę pieniędzy albo przynajmniej spowodować, żeby je oszczędzali lub inwestowali (a nie wydawali w sklepach). A to słaby komunikat na konwencję wyborczą.
Na poziomie wydatków państwa służy temu celowi ograniczenie transferów socjalnych (albo ich zamiana z gotówkowych na „celowane” bony), a na poziomie wydatków zwykłych ludzi – realny spadek wynagrodzeń lub wzrost skłonności do oszczędzania. Ta druga opcja raczej jest „unieszkodliwiona”, bo NBP zaspał z podwyżkami stóp procentowych. Jeśli wynoszą 5-6% przy inflacji 14-15%, to nie ma mowy, by zachęcały do oszczędzania.
Prezes nie zapowiedział tego (ale też nie wymagałbym od niego takich deklaracji przy okazji konwencji), a jedynie nie ogłosił kolejnych waloryzacji, tarcz antyinflacyjnych ani nowych świadczeń, które miałyby ukoić ból wynikający z szalonego wzrostu cen. Chwalił się tylko, że za rządów Zjednoczonej Prawicy większości Polaków się poprawiło. I żebyśmy to docenili.
Doceniamy swój realny wzrost dochodów i zmniejszenie nierówności dochodowych między zamożnymi i biednymi, choć też trzeba przypomnieć kilka innych „osiągnięć” ekipy prezesa Kaczyńskiego: roztrwonienie 50 mld zł, które Polska dostała z programu praw do emisji CO2, uzależnienie nas od ruskiego węgla oraz LPG, skuteczną walkę z energetyką wiatrakową (choć tu winy zostały odkupione rozwojem fotowoltaiki), zburzenie dwóch wież w Ostrołęce, rozwalenie nowoczesnych kotłów w Jaworznie, a ostatnio skierowaną do Polaków propozycję, że jak nie stać ich na zakup węgla, to niech… idą do lasu po chrust.
Wielkie manko rządu. Wydają 150 mld zł, których… nie mają
Prezes może dużo zrobić, żeby walczyć z inflacją. Dziś przez urzędników państwowych przechodzi 20% tego, co wspólnie wytwarzamy (towary, usługi, praca…). Dochody państwowego budżetu na ten rok są planowane na 492 mld zł. Wydatki – na 522 mld zł. Natomiast polskie PKB – czyli wartość wszystkiego, co wytwarzamy w skali roku – to 2,62 bln zł (dane za zeszły rok).
Co ciekawe, udział państwa w rozdawaniu naszych wspólnych owoców pracy nie wzrósł jakoś bardzo w czasie rządów Zjednoczonej Prawicy. W 2015 r., gdy PiS doszedł do władzy, dochody państwowego budżetu wynosiły tylko 290 mld zł, a wydatki – 332 mld zł. Prawie dokładnie o 200 mld zł mniej niż teraz. Ale wartość rocznego PKB też była mniejsza – 1,53 bln zł. Czyli wypracowujemy o bilion złotych rocznie więcej, a rząd bierze z tej „górki’ – i rozdaje według własnego uznania – nadal jakieś 20%.
Kłopot w tym, że ostatnio rząd przyspieszył wydawanie kasy, zamiast je spowolnić. Poza standardowymi transferami socjalnymi (np. 500+) rzucił bowiem Polakom tarcze antyinflacyjne (obniżka VAT na gaz, prąd i benzynę, dodatki osłonowe dla części rodzin i zniesienie VAT na żywność), których koszt to 35 mld zł przez pół roku (czyli 70 mld zł rocznie, bo pewnie będą przedłużone).
Rzucił też 13-tą i 14-tą emeryturę (niezależnie od waloryzacji „standardowych” świadczeń, pochłaniających 210 mld zł rocznie), co oznacza dodatkowe 55 mld zł rocznie. Jest też obniżka podatków dla większości Polaków, która zmniejszy dochody państwowego budżetu o 30 mld zł. W sumie wychodzi jakieś 155 mld zł dodatkowych wydatków państwa na „socjał” (czy też – jak powiedzą inni – na obronę ludzi przed inflacją).
Owszem, dzięki wzrostowi cen w sklepach rosną też dochody państwa z podatków (głównie z VAT). Każdy punkt procentowy inflacji to jakieś 3-4 mld zł w państwowym budżecie więcej. Jeśli jest w nim zapisana średnioroczna inflacja w wysokości 3,3%, a realna wyniesie np. 11%, to mamy 25-35 mld zł więcej w państwowej kasie.
Gołym okiem widać manko. A do tego dochodzi jeszcze wzrost kosztów obsługi państwowego długu z powodu wyższych stóp procentowych. W budżecie zapisano je na poziomie 26 mld zł odsetek, ale już wiadomo, że realnie będzie to 50 mld zł w tym roku i 70 mld zł w przyszłym. Tylko w tym roku państwo musi wykupić obligacje warte 90 mld zł i zamienić je na nowe, wyżej oprocentowane.
Czy prezes wie, że szykuje się gorący koniec roku?
Już dziś mamy kompletnie niedostosowany do realiów poziom państwowych wydatków. 155 mld zł nowych przelewów do ludzi plus 25 mld zł nieprzewidzianych wcześniej przelewów do posiadaczy obligacji polskiego rządu kontra 35 mld zł wyższych wpływów z podatków. A przecież za chwilę „wjadą” kolejne potrzeby. Jakie?
Po pierwsze zapewne będzie trzeba znów zrefundować Polakom wzrost kosztów ogrzewania mieszkania. Same tylko wydatki 3 mln Polaków na węgiel w tym roku wzrosną z 6-7 mld zł do 24-26 mld zł. Prezes Jarosław Kaczyński zapowiedział: „zapewnimy tę cenę, która była”. To oznacza, że w państwowym budżecie trzeba będzie znaleźć 16 mld zł.
Za gaz płacimy obecnie 25 gr za kWh, ceny rynkowe to 70-80 gr za kWh. Albo PGNiG wrzuci różnicę w taryfy dla firm, albo państwo będzie musiało pokryć jakieś 8-10 mld zł jego straty. Oczywiście z naszych pieniędzy. A warto pamiętać, że gazu jeszcze nie zakontraktowaliśmy (Norwegowie nie chcą się podzielić?), więc może go brakować, czyli będzie bardzo drogi (a koszty „refundacji” – wyższe).
Nie wiadomo, czy nie będzie trzeba też refundować firmom energetycznym strat wynikających z nierynkowych taryf dla odbiorców indywidualnych. Ale i bez tego pod koniec roku, żeby uniknąć buntu społecznego, rząd będzie musiał wysupłać najmarniej 25 mld zł na różnego rodzaju refundacje.
Być może dlatego „prezes Polski” nie wspomniał nic o waloryzacji świadczenia 500+ (koszt to byłoby jakieś 15 mld zł w skali roku), mimo że w przeciekach, które miały podsycić zainteresowanie konwencją PiS, pojawiały się spekulacje, że będzie zapowiedź 700+, czy nawet 1000+.
Podsumujmy bilans finansowy rządu w erze wysokiej inflacji: tarcze antyinflacyjne (70 mld zł), dodatkowe emerytury (55 mld zł), reforma podatkowa (30 mld zł) oraz spodziewane wydatki energetyczne (25 mld zł), a na dodatek wzrost kosztów odsetek od obligacji (25 mld zł) – a po drugiej stronie wzrost wpływów z podatków o 25-35 mld zł. Na miejscu „prezesa Polski” nie spałbym po nocach.
Wojsko, energetyka, zdrowie, mieszkania: setki miliardów do wydania
Oczywiście te 200 mld zł teoretycznie można pożyczyć. Dług publiczny Polski to 1,53 bln zł, czyli jakieś 60% polskiego PKB. Stosunkowo niedużo (choć to aż 400 mld dolarów, a przecież Gierek zbankrutował przy długu 40 mld dolarów). Do 100% PKB teoretycznie (gdyby pozwalała konstytucja) można by się zadłużyć, mając szansę na uniknięcie bankructwa (czyli moglibyśmy zwiększyć dług o jeszcze bilion złotych).
Ale dług ma sens pod warunkiem, że jest inwestycją w przyszłość (np. transformacja energetyczna, budowanie innowacyjnych zakładów pracy) lub przynajmniej refunduje potrzeby ludzi, którzy oni inaczej zaspokajaliby, zadłużając się prywatnie przy znacznie wyższym oprocentowaniu. I to muszą być naprawdę najważniejsze potrzeby, bo przecież walczymy z inflacją – czyli musimy ograniczyć popyt w gospodarce, a nie go pompować.
Rząd PiS, w ramach „walki” z inflacją, rozrzuci w tym roku z helikoptera 200 mld zł (prawdopodobnie przygniatającą większość tej kasy będzie musiał pożyczyć od Polaków albo za granicą). Tymczasem musimy zainwestować kilkaset miliardów złotych w postawienie na nogi polskiej armii (żeby za kilka lat nie mówić po rosyjsku). Rocznie na armię wydajemy 40-50 mld zł (z tego połowę na pensje wojskowych i emerytów). Ale już w przyszłym roku to ma być 96 mld zł. W kolejnych latach – podobnie. Czyli: plus 50 mld zł rocznie.
Musimy też zainwestować w unowocześnienie polskiej ochrony zdrowia. Dziś wydajemy na nią 140 mld zł rocznie (plus 40 mld zł z prywatnych kieszeni), za kilka lat to ma być 180-200 mld zł (taki jest plan PiS), ale jeśli mielibyśmy gonić Zachód, to musiałoby być raczej bliżej 250 mld zł (9-10% PKB, bo tyle wydają kraje „cywilizowane”). Czyli: plus 40-80 mld zł rocznie.
Warto by coś zrobić z mieszkalnictwem. W zeszłym roku powstało w Polsce 235 000 nowych mieszkań. Dużo (za Gierka budowano 300 000 mieszkań rocznie, ale w kiepściejszym standardzie). Ale – jak sam powiedział Jarosław Kaczyński – w takich krajach jak Hiszpania czy Grecja, gdy były na podobnym poziomie rozwoju i goniły Zachód, budowano po 450 000 mieszkań rocznie.
Rządowy program Mieszkanie+ okazał się klęską (18 000 mieszkań zbudowano, 24 000 jest w budowie), a jeśli prawdą jest, że brakuje nam 2 mln mieszkań (są co do tego spory, bo jednocześnie mamy milion pustostanów), to albo te mieszkania zostaną zbudowane przez polski rząd, albo przez polskich inwestorów prywatnych (np. za pomocą REIT-ów i pieniędzy ciułaczy marnujących się w bankach), albo przez zagraniczne fundusze – wtedy będziemy „mieszkali u Niemca”. Jeśli ma się tym zająć państwo – na zbudowanie tylko pół miliona mieszkań będzie potrzeba 200 mld zł.
Last but not least – transformacja energetyczna. Jesteśmy w 70% uzależnieni od węgla. Za kilkanaście lat połowę energii mamy mieć z OZE, ma też powstać elektrownia atomowa (za minimum 100 mld zł). Z dokumentu „Polityka energetyczna Polski do 2040 r.” wynika, że inwestycje w sektorze energetycznym i paliwowym będą kosztowały prawie 900 mld zł. Chodzi o budowę elektrowni słonecznych, wiatrowych, wodnych, atomowej oraz rozbudowę sieci energetycznej, żeby to wszystko „uciągnęła”.
Musimy też zainwestować w efektywność energetyczną (ocieplenie naszych domów), w podpięcie do sieci ciepła systemowego setek tysięcy domów oraz w instalowanie pomp ciepła tam, gdzie nie da się pociągnąć rury z ciepłem systemowym (program rządowy, który to zakłada, jest wart 100 mld zł). Część kasy da Unia Europejska m.in. w ramach Krajowego Planu Odbudowy, ale najpierw trzeba tę kasę wydać. Przy symetrycznym rozłożeniu inwestycji – mówimy o pieniądzach rzędu 50 mld zł rocznie.
Prezes i dwa wyjścia: oba ryzykowne
Mamy więc gigantyczne potrzeby inwestycyjne. Jesteśmy już krajem mającym niemałe zadłużenie, ale wciąż mamy możliwość sfinansowania niektórych inwestycji długiem. Kłopot w tym, że grozi nam załamanie gospodarki z powodu wysokiej inflacji.
Jarosław Kaczyński stoi więc przed diabelskim dylematem. Albo zrobi coś z polityką własnego rządu, powalczy z inflacją i – ryzykując niezadowolenie elektoratu (to byłby szok, siedem lat rządów PiS to było radosne wydawanie pieniędzy, ani razu nie mieliśmy nadwyżki w państwowym budżecie), albo pójdzie na zderzenie ze ścianą i jednak zafunduje nam drugą Turcję. A więc pompowanie pieniędzy do naszych kieszeni, coraz większa nierównowaga na rynku, coraz wyższa inflacja, coraz słabszy złoty, coraz wyższe koszty obsługi zadłużenia i… krach.
Pytanie, czy Jarosław Kaczyński chce przejść do historii jako „emerytowany zbawca narodu” czy jako facet, który doprowadził kraj do bankructwa (chociaż to drugie nie przekreśla dobrego miejsca w historii, Gierek też zbankrutował Polskę, a jest lubiany). Ostatnie wystąpienie Prezesa daje nadzieję, że przynajmniej nie podjął jeszcze decyzji, iż pragnie tego drugiego. Panie Prezesie, w lutym 2020 r. opisałem, jak będzie wyglądał mechanizm bankructwa Polski. Na razie wciąż jesteśmy na tym kursie.
——————
Nowy odcinek podcastu „Finansowe sensacje tygodnia”: coraz droższe wesela, nowe obligacje skarbowe i… pożegnanie
W tym odcinku podcastu „Finansowe sensacje tygodnia” wyjątkowo dużo się dzieje. Rozmawiamy o nowym rekordzie inflacji i o tym, jak z nią walczyć. Czy podwyżki stóp procentowych cokolwiek jeszcze mogą pomóc? I czy pomogą nowe obligacje skarbowe, które właśnie trafiły do sprzedaży? Komentujemy też zaskakującą (a może wcale nie?) decyzję banku BNP Paribas o wycofaniu się ze sprzedaży kredytów hipotecznych klientom „z ulicy”. Prześwietlamy też podwyżki cen usług ślubno-weselnych, sprawdzamy, ile warto włożyć do koperty dla nowożeńców oraz podpowiadamy tani sposób na wesele. A na koniec… pożegnanie po latach. Zapraszam do odsłuchania pod tym linkiem, a także na siedmiu popularnych platformach podcastowych, w tym Spotify, Google Podcast i Apple Podcast.