Pięć przydatnych aplikacji dla głodomorów

Pięć przydatnych aplikacji dla głodomorów
W Warszawie ruszyła nowa odsłona słynnego, znienawidzonego przez taksówkarzy Ubera – UberEATS. Oprócz wożenia ludzi Uber od teraz będzie woził do ludzi… jedzenie. Jest to usługa bardzo podobna do tych, które oferują portale typu Pyszne.pl, czy PizzaPortal.pl. A więc wybierasz restaurację spośród dostępnych z listy, komponujesz zamówienie, płacisz z poziomu aplikacji i czekasz na dostawę. Nic nowego pod słońcem. No, może poza „społecznościową” formułą całego interesu.
 
Tym co co wyróżnia UberEATS wśród podobnych usług typu „kup jedzenie przez internet z dostawą” (a jest tego sporo, poza licznymi aplikacjami „jedzeniowymi” własną dostawę oferują przecież poszczególne sieci restauracji i fast foodów) może być łatwość aktywacji dla użytkowników „podstawowego” Ubera. Jeśli masz już apkę uberową w smartfonie, to po ściągnięciu UberEATS natychmiast możesz zamawiać jedzenie – nie trzeba się rejestrować, podpinać karty, ani definiować sposobu płatności.
Wystarczy potwierdzić, że jesteś tym samym użytkownikiem, który ma w smartfonie apkę Ubera i po robocie. Aha, trzeba jeszcze wybrać adres dostaw. Mając do wyboru UberEATS i każdą inną apkę do zamawiania jedzenia, w której trzeba się zarejestrować, podać trochę danych i coś-tam podpiąć, większość osób mających kiedykolwiek styczność z Uberem wybierze zapewne apkę uberową. I o to chodzi. Na razie w ofercie UberEATS jest 150 warszawskich restauracji, ale pewnie będzie lepiej.
Dość atrakcyjne – jak to w Uberze – są też ceny, bo dostawa kosztuje 7,99 zł. Samo jedzenie jest oczywiście oferowane w cenie takiej samej, jak restauracyjna. De facto mamy więc usługę, która pozwala kupić jedzenie z dostawą po cenie niedostępnej dla małych zamówień w większości konkurencyjnych aplikacji. To cenne, choć spodziewam się, że za jakiś czas pojawią się wyższe ceny dla najmniejszych zamówień oraz wyższe stawki dla dostaw w najbardziej „chodliwych” godzinach.
Na razie jednak jest tanio. Miałbym pewne wątpliwości co do jakości usługi, bo z „normalnym” Uberem ostatnio jest coraz więcej problemów. Opowiadałem Wam już jak woził mnie pewien kierowca z Ukrainy wokół Teatru Komedia i nie mógł dowieźć, bo aplikacja mu kazała jeździć w kółko? A o kierowcy z innego miasta, który w ścisłym centrum jechał pod prąd i powiedział, że inaczej nie może, bo „tak mu każą”? Nie omieszkam przetestować jedzeniowego Ubera w najbliższych dniach, ale mam nadzieję, że pamiętają tam, że głodny Samcik to zły Samcik ;-)).
Jeśli chodzi o wielkie żarcie, to smartfonowa rewolucja przyniosła prawdziwy wysyp nowych możliwości. Poniżej przedstawiam kilka z tych, które przetestowałem własnymi, prywatnymi pieniędzmi (lub pieniędzmi moich znajomych ;-)). Oczywiście nie będę tu pisał o aplikacjach Pyszne.pl i PizzaPortal.pl, bo te fani zamawiania żarcia przez internet zapewne doskonale znają. A ci, którzy nie znają, zapewne nie chcą poznać.
QUERTES, CZYLI DOMOWE ŻARCIE SPOŁECZNOŚCIOWE.
To najbardziej zbliżona konceptem do UberEATS aplikacja jedzeniowa, która ostatnio wpadła mi w ręce. Polega to-to na tym, że albo gotuję fajne rzeczy i mogę je wystawić na sprzedaż (z dostawą lub nie), albo jestem znudzony jedzeniem ciągle tych samych rzeczy i chciałbym zaryzykować spożycie czegoś nowego. Domowe żarcie – a takie jest oferowane przede wszystkim w tej społecznościowej „restauracji” – ma wiele zalet, choć oczywiście ma też wady: nigdy nie wiemy czy nie zarazimy się przy okazji salmonellą ;-). Ale wyjąwszy to ryzyko: jest miło. Żeby przyjmować płatności od ludzi trzeba mieć zarejestrowane konto w PayPalu, a żeby skutecznie zamówić u kogoś jedzenie – przypiąć do aplikacji kartę płatniczą (wystarczy podać numer, datę ważności i kod CVV). W chwili zamówienia kwota jest blokowana na karcie, ale aplikacja wymaga też potwierdzenia odbioru jedzenia (poprzez kod SMS lub zbliżenie telefonów i zczytanie QR kodu). Dopiero wtedy kasa jest zabierana z karty. A sprzedający otrzymuje kasę pomniejszoną o prowizję dla operatora aplikacji.
KEKEMEKE, CZYLI WIRTUALNE PIECZĄTKI
To aplikacja, którą obserwuję już od ponad roku. Jest de facto zamkniętym w smartfonie programem lojalnościowym do zbierania pieczątek i oczywiście do odbierania w zamian za nie darmowych posiłków. Apka w oparciu o geolokalizację podpowiada też użytkownikowi okazje cenowe w lokalnych knajpkach, ale nie jest to clue jej działania. Głównie chodzi o to, żeby przy okazji wizyty w danej restauracji, kawiarni, barze, czy klubie poprosić sprzedawcę o wirtualną pieczątkę. Jej przyznawanie polega na tym, że sprzedawca dyktuje nam kod e-kuponu (apka go zapamiętuje nawet jeśli smartfon nie ma połączenia z internetem) i jest on dopisywany do naszego konta. W podobny sposób, po uzbieraniu określonej liczby e-pieczątek, można otrzymać darmowy posiłek. Apka daje małym, samodzielnym knajpkom, nie należącym do żadnych sojuszy, sieci, ani wielkich programów lojalnościowych, spróbować budować lojalność klientów. Właściciel punktu gastronomicznego ma w ramach Kekemeke mnóstwo instrumentów, które pomagają odpowiednio budować jego własny program lojalnościowy (np. ściągać odpowiednią grupę klientów i odpowiednio ich motywować, żeby wpadali częściej).
KOFI UP, CZYLI KAWA ZE SMARTFONA
To z kolei coś dla tych, którzy mają już powyżej dziurek w nosie sieciowych kawiarni. KofiUp to apka, która pozwala kupić i opłacić z góry kilka kaw serwowanych przez miejsca, których pewnie nie znacie, bo nie należą do żadnej z wielkicj sieci. Cena jest przyzwoita – trzy kubki kawy opłacone z góry kosztują w najtańszym pakiecie Basic tylko 15 zł, a np. pięć kubków – 23 zł. W takim tanim pakiecie do wyboru są jednak tylko dwa rodzaje kawy (espresso i americano). Większy wybór jest w pakiecie Premium, ale tu już trzeba zapłacić 21 zł za trzy kubki i 33 zł za pięć. Pakiet trzeba wykorzystać w ciągu trzech-sześciu miesięcy (w zależności od liczby opłaconych z góry kaw). Płaci się kartą albo e-przelewem, a odbiór kawy polega na tym, że wchodzimy do aplikacji, klikamy rodzaj zamawianej kawy, zatwierdzamy zakup i wpisujemy kod transakcji, który podaje barista. Aplikacja pokazuje potwierdzenie transakcji, odejmuje nam z salda kubek kawy i gotowe.
OPENCARD, CZYLI RESTAURACJA ZA PÓŁ CENY
O tej karcie lojalnościowej, występującej zarówno w formie plastikowej, jak i w smarfonie, było już w blogu. Kupuje się za kilkadziesiąt złotych abonament na zniżki w wybranych restauracjach. W ramach zniżki (trzeba przed wejściem do lokalu zaanonsować się telefonicznie i poinformować, że jest się członkiem programu OpenCard) jedna osoba – posiadacz karty, nie ma tu opcji rodzinnej – może zapłacić 50% rachunku za jedzenie (nie ma wtedy zniżki na napoje i alkohole)opencard2 lub dostać 30% zniżki za cały rachunek. W sumie do zaoszczędzenia jest więc jednorazowo kilkanaście, może 20-30 zł (przy bardziej wystawnym jedzeniu) podczas jednego „posiedzenia”. Słabość polega na tym, że restauracje przeważnie ograniczają możliwość korzystania ze zniżek przy zestawach lunchowych (które same w sobie są promocją). A druga słabość polega na tym, że ta karta kosztuje. Teraz na próbę można kupić ważną przez dwa tygodnie kartę za 15 zł, ale w standardzie trzy miesiące możliwości korzystania z rabatów to wydatek 50 zł, zaś pół roku – 70 zł. Płaci się przelewem ekspresowym, a w restauracji trzeba mieć smartfona z aplikacją, bo restaurator może poprosić o okazanie karty.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Subiektywny newsletter

Bądźmy w kontakcie! Zapisz się na newsletter, a raz na jakiś czas wyślę ci powiadomienie o najważniejszych tematach dla twojego portfela. Otrzymasz też zestaw pożytecznych e-booków. Dla subskrybentów newslettera przygotowuję też specjalne wydarzenia (np. webinaria) oraz rankingi. Nie pożałujesz!

Kontrast

Rozmiar tekstu