Polskie spółki energetyczne od lat dopłacają już do sprzedaży prądu i gazu klientom indywidualnym. Niewykluczone, że dopłacą jeszcze więcej, bo rząd – na fali oburzenia, że 3000 zł dopłaty do węgla będzie krzywdzące dla innych konsumentów – przygotowuje kolejny program dopłat. Może to czas, by nastała wielka nacjonalizacja polskich firm energetycznych? Francja i Niemcy już zaczęły upaństwowienie w energetyce. Czy taki ruch miałby sens? I czy pomógłby w obniżeniu rachunków za prąd, gaz i ogrzewanie?
Przyzwyczailiśmy się już do repolonizacji banków czy mediów, czyli kupowania pakietów kontrolnych w spółkach od zagranicznych inwestorów. Na przykład Pekao przestało być „włoskie”, a stało się „polskie”. I ma teraz realizować nasze interesy. Tylko że tak do końca to nie może, bo wciąż jest spółką i to spółką giełdową. A więc podstawowym zadaniem jest generowanie zysku – czyli tworzenie wartości dla akcjonariuszy.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Rozwiązaniem tego „problemu” jest więc całkowite oddanie przedsiębiorstwa w opiekuńcze ręce państwa. Wtedy rachunek ekonomiczny przestaje być przeszkodą, a taka firma może stać się narzędziem państwa do realizacji jakiejś polityki. Tak jak nikt nie oczekuje, że GDDKiA będzie przynosiła zysk – bo nie to jest jej celem.
I tak właśnie kończy PGG, czyli największy w Polsce producent węgla kamiennego. Spółkę próbowano ratować na wiele sposobów, a ostatnio – pieniędzmi firm energetycznych. Udziały w PGG miały PGE, PGNiG, Enea, Energa, PFR, TF Silesia i Węglokoks. I wczoraj wszystkie te podmioty poinformowały, że sprzedają akcje na rzecz Skarbu Państwa za… symboliczną złotówkę.
Dziś już na tym nie stracą, bo w ich księgach wartość PGG i tak wynosiła zero. Ale patrząc z dłuższej perspektywy, to była fatalna inwestycja. Na akcje węglowej grupy, dziś oddawane za symboliczną złotówkę, giełdowe spółki energetyczne wyłożyły 3 mld zł. Akcjonariusze mniejszościowi tych giełdowych spółek są zapewne tym faktem „zachwyceni”. Ale chyba nie zdziwieni, bo przecież rząd już od dawna traktuje spółki Skarbu Państwa jak dojne krowy, a nie jak przedsiębiorstwa, które mają zwiększać swoją wartość.
Mamy sytuację wyjątkową, kryzys energetyczny pełną gębą. Może więc to nie jest taki zły pomysł, żeby całą energetykę znacjonalizować i żeby państwo mogło sterować tym rynkiem – a więc regulować ceny, ustalać dopłaty, traktować firmy energetyczne jako instrument polityki państwa? Tym bardziej że podobne pomysły pojawiają się w innych krajach Unii Europejskiej, np. we Francji i Niemczech.
Jak to się robi po francusku? Macron i spółka nie bawią się w półśrodki
Francuski gigant energetyczny Électricité de France (EDF), największy producent i dostawca energii elektrycznej we Francji i w Europie, dostarczający w samej Francji energię elektryczną do niemal 30 mln końcowych konsumentów oraz do kilkunastu milionów w innych krajach, będzie znacjonalizowany.
Tak zdecydował prezydent Emmanuel Macron, odwracając tym samym proces częściowej prywatyzacji koncernu, który stał się spółką akcyjną całkiem niedawno – w 2004 r., przy czym rok później 15% kapitału trafiło na giełdę w Paryżu. Państwo jest obecnie właścicielem 84% akcji, a chce mieć 100%.
Ile to będzie kosztowało? Francuska premier Elisabeth Borne ogłosiła 6 lipca, że rząd zaproponuje obecnym akcjonariuszom w ramach OPA (offre publique d’achat) 12 euro na akcję. Jest to cena z premią 53% wobec kursu tuż przed tą wypowiedzą (kurs 7,84 euro na zamknięciu 5 lipca). Od tego momentu cena akcji EDF szybko wzrosła do poziomu oferowanego w ramach odkupu akcji przez państwo.
Rząd oblicza koszt nacjonalizacji EDF na 9,7 mld euro. Z kolei agencja Reuters wycenia całkowity koszt na ponad 10 mld euro. Cała operacja ma się zakończyć do początku września tego roku.
Argumenty przemawiające za nacjonalizacją przedstawił francuski minister gospodarki i finansów Bruno le Maire. To przede wszystkim suwerenność energetyczna i cyfrowa, a przede wszystkim – strategiczne bezpieczeństwo kraju i możliwość wykorzystania środków państwa na rozpoczęcie nowego programu rozwoju energii atomowej i odnawialnej. Z tymi zadaniami, zwłaszcza w kontekście wojny w Ukrainie, sama spółka by sobie nie poradziła – argumentują przedstawiciele francuskiego rządu. Wsparcie inwestycyjne państwa w zakresie energetyki ma być największe od 40 lat.
EDF ma typowo francuski miks energetyczny. Niemal 60% to atom, 18% – energia wodna, 8% – OZE odnawialna, 9% – gaz, a tylko 2% – węgiel. W sumie we Francji niemal 70% energii pochodzi z atomu, podczas gdy w Polsce ponad 70% z węgla. Nad Sekwaną trzy największe firmy – EDF, Engie (którego największym właścicielem też jest państwo) i niemiecki E.On – są odpowiedzialne za ok. 95% produkcji energii elektrycznej. W Polsce ta koncentracja jest dużo mniejsza, a trzy największe firmy mają 67% udziału w rynku. Z tą różnicą, że wszystkie trzy są pod kontrolą Skarbu Państwa.
Co nacjonalizacja EDF ma zmienić? I po co Francji 100% udziałów?
Jednym z głównych deklarowanych celów, które nacjonalizacja ma wspierać, jest rozwój. Chodzi przede wszystkim o projekty oparte na mobilności elektrycznej (osiągnięcie 30% udziału w rynku dostarczania elektryczności dla samochodów elektrycznych we Francji, Wielkiej Brytanii, Włoszech i Belgii), produkcji energii słonecznej (osiągnięcie 30% rynku we Francji), innowacjach w zakresie bezpieczeństwa informatycznego i zarządzania systemami energetycznymi, strategiach środowiskowych (neutralność węglowa do 2050 r. i redukcja o 50% wobec 2017 r. emisji CO2 do 2030 r.). W grze jest także nowy kosztowny program atomowy (budowa 6 elektrowni atomowych o niskiej emisyjności EPR2 i zaprojektowanie kolejnych ośmiu tego typu inwestycji).
Przed EDF wielkie wyzwania: remonty i odnowienie parku atomowego, który w dużej części ma co najmniej 30 lat. Ostatnio problemem była korozja w reaktorach i brak wody do chłodzenia reaktorów w czasie rekordowych upałów i uporczywej suszy, co spowodowało konieczność zamknięcia ok. połowy mocy produkcyjnych. Jedna elektrownia (zapewniająca 70% energii dla Alzacji) jest w ogóle o krok od zamknięcia ze względu na ponad 40-letni staż. Jedna elektrownia jest budowana od 35 lat i wciąż nie została uruchomiona.
Wszystkim, którym ciśnie się na usta porównanie do Polski, musimy jednak popsuć dowcip. To prawda, że my np. mamy zarastające krzakami fundamenty w Żarnowcu czy wydaliśmy miliony na projekt PGE EJ1, który przez 10 lat nie był w stanie wybrać nawet miejsca, gdzie elektrownia atomowa miałaby powstać. Ale żarty z Francuzów to śmiech przez łzy, bo oni mają ponad 50 działających reaktorów, a my – nadal nic.
Problemy, które rozwiązać ma nacjonalizacja, wiążą się także z wpływem wojny w Ukrainie i brakami w podaży surowców, a także z ich rosnącymi cenami, przy konieczności utrzymania obowiązkowych stałych taryf dla konsumentów, zwłaszcza dla gospodarstw domowych. To również zadłużenie koncernu sięgające 44 mld euro, które ma znacznie wzrosnąć do końca tego roku.
W sumie można powiedzieć, że w akcjonariacie niewiele się zmieni, ponieważ i tak obecnie państwo francuskie jest głównym akcjonariuszem EDF. Politycznie jest to jednak sygnał dla konsumentów, głównie indywidualnych, że spółka będzie wciąż sprzedawać energię po stałych korzystnych dla obywateli cenach. Państwo będzie miało pełną swobodę inwestycyjną i 100% nadzór nad bezpieczeństwem cyfrowym. Tak, cyfrowym, bo równie poważnym, a może nawet większym, ryzykiem dla systemu energetycznego kraju są hakerzy, co brak węgla czy wody.
Niemcy też uruchamiają państwowe pieniądze. Ale to nacjonalizacja z przymusu
O ile Francuzi zareagowali na kłopoty i wyzwania swojego lidera energetycznego z wyprzedzeniem, o tyle Niemcy zareagowali, bo musieli. Niedługo po ogłoszeniu decyzji francuskiego rządu w sprawie EDF, swój plan ratunkowy dla energetycznej spółki Uniper przedstawił kanclerz Niemiec Olaf Scholz.
Akcjonariuszem większościowym Uniperu, posiadającym 78% akcji, jest fińska firma Fortum, od której niemiecki rząd chce odkupić 30% akcji za 270 mln euro. Spółka ma zostać dokapitalizowana kwotą 7,7 mld euro. Państwowy bank KfW ma zwiększyć wysokość linii kredytowej dla Unipera do 9 mld euro z wykorzystanych już przez spółkę 2 mld euro.
Spółka popadła w finansowe kłopoty w wyniku zmniejszonych dostaw przez Gazprom. Uniper kupuje z Rosji 54% gazu, więc przykręcone kurki czy całkowita 10-dniowa przerwa konserwacyjna Nord Stream 1 w lipcu to dla niego duże wyzwanie logistyczne i finansowe.
Rosnące w wyniku ograniczenia podaży ceny nie mogą być, podobnie jak we Francji, kompensowane wzrostem cen energii dla dostawców, którzy mają zagwarantowane stałe ceny. Uniper obliczył swoje straty z tego powodu na ok. 1 mld euro miesięcznie, a potencjalnie do końca tego roku, gdyby w ogóle dostawy gazu z Gazpromu zostały przerwane, na 10 mld euro.
Po ogłoszeniu decyzji niemieckiego rządu niemiecka spółka RWE i francuska Engie zapewniły, że takich problemów nie mają, a ich sytuacja, jeśli chodzi o źródła dostaw, jest zupełnie inna. RWE jest mniej zależny od gazu z Rosji, a Engie dywersyfikuje dostawy z Norwegii i Algierii.
Czy francuski scenariusz jest możliwy w Polsce?
A co by było, gdyby nasz rząd postanowił, że zamiast bujać się z jakimiś taryfami, dotacjami i tarczami – po prostu znacjonalizował sektor energetyczny i nie musiał już udawać, że te firmy są zarządzane zgodnie z regułami rynkowymi? W tej chwili najwięksi producenci prądu: PGE, Enea i Tauron są albo notowani na GPW albo – mowa o Enerdze – zostali przejęci przez Orlen.
Muszą więc, zgodnie z prawem, działać na rzecz wypracowywania zysku dla akcjonariuszy, a to często kłóci się z celami, jakie stawiają przed nimi politycy. Przytoczmy dwa cytaty:
„Nie będzie tak, że te spółki [energetyczne i gazowe] będą miały bardzo wysokie zyski, a my nic z tymi zyskami nie zrobimy”.
„Energetyka nie jest domeną wyłącznie wolnego rynku i pogoni za zyskiem. Ważne są także aspekty społeczne i polityczne”.
Wiecie, kto te słowa wypowiedział? Pierwszy cytat należy do premiera Mateusza Morawieckiego i pochodzi sprzed kilku tygodni. Autorem drugiego jest też premier, ale Donald Tusk. A słowa te padły w 2014 r. Tak więc problem z podwójną naturą polskiego sektora energetycznego nie jest nowy.
Wracając do początkowego pytania: co by się stało? Pewnie byłoby dużo szumu, porównań do czasów PRL i innych mniej lub bardziej celnych komentarzy, odmieniających słowo „nacjonalizacja” przez wszystkie przypadki. A potem trzeba by było uruchomić na wskroś kapitalistyczne mechanizmy giełdowe.
Ile kosztowałoby Skarb Państwa ściągnięcie z giełdy trzech największych spółek energetycznych? W tej chwili kapitalizacja PGE to trochę ponad 22 mld zł, Tauron wyceniany jest na 5,5 mld zł, a Enea na niecałe 5 mld zł. Oczywiście we wszystkich tych trzech spółkach państwo jest już największym akcjonariuszem. Natomiast akcje pozostające w rękach innych inwestorów są warte prawie 15 mld zł.
Prawdopodobnie przy takiej operacji Skarb Państwa musiałby dorzucić jakąś premię, tak jak francuski rząd, więc powiedzmy, że za 23 mld zł mógłby dopiąć te transakcje. Do tego pewnie można dorzucić też Energę, którą niedawno przejął Orlen. To kosztowałoby kolejne 6-7 mld zł (PKN wydał na jej akcje niecałe 3 mld zł, a potem ogłosił zysk z nabycia w wysokości kolejnych 3,7 mld zł). Jakie byłyby tego konsekwencje?
Dla giełdy – potencjalnie nawet nie najgorsze. Po pierwsze, do inwestorów trafiłby ogromny zastrzyk gotówki, który trzeba by było na coś wydać. To by miało szansę rozruszać trochę nasz skostniały rynek. Po drugie, ciężko nazwać państwowe spółki energetyczne, oparte do tego na węglu, końmi pociągowymi naszego rynku kapitałowego. Być może ich zniknięcie pozwoli na wybicie się jakimś ciekawszym i bardziej perspektywicznym firmom. Tym bardziej że PGE, Tauron i Enea nie sprawdzały się także jako spółki dywidendowe, bo dywidendy nie płacą co najmniej od 5 lat.
Dla konsumentów – krótkoterminowo korzystne. Nacjonalizacja sprawi, że rząd będzie kontrolował w 100% prawie dwie trzecie produkcji prądu i nie będzie musiał się przejmować tym, czy spółki wypracują zysk. Zechce dawać prąd nawet i za darmo – będzie mógł. A jak firmy będą miały stratę, to się ją pokryje jakąś specjalną emisją obligacji – tak jak dofinansowuje TVP czy też polskie uczelnie.
Gorzej może być w długim terminie. Nacjonalizacja oznacza wyjęcie tych spółek z reguł rynkowych i schowanie ich finansów i poczynań (teraz muszą przecież publikować kwartalne sprawozdania i ujawniać wszystkie ważniejsze zdarzenia). A to będzie tylko zachętą do niegospodarności. Jeśli rachunek ekonomiczny nie będzie na pierwszym miejscu, wtedy kosztowne inwestycje albo bolesne restrukturyzacje mogą być odkładane w nieskończoność.
Dla bezpieczeństwa energetycznego Polski – może być różnie. Z jednej strony nacjonalizacja i państwowa kontrola nad tym strategicznym sektorem jest – zdaniem wielu – konieczna, by można było spokojnie spać. Z drugiej – mechanizmy rynkowe, jak pisaliśmy wcześniej – sprawiają, że te spółki nie są całkowicie rzucone na pastwę krótkoterminowych interesów politycznych.
Owszem, spółki Skarbu Państwa mają w zwyczaju a to zasponsorować przychylną rządowi gazetę, a to zatrudnić tego czy owego kuzyna albo działacza. Jednak swój podstawowy biznes muszą prowadzić w sposób, który choć zachowuje pozory rzetelności. Bo jeśli tak nie jest, rynek bardzo szybko sygnalizuje przez spadki kursu, że dzieje się coś niedobrego.
Ostatnio premier wyliczał, że na antyinflacyjne działania ma pójść 50 mld zł, z czego 30 mld zł to obniżki akcyzy i VAT (w tym na prąd), 11,5 mld zł to dodatek węglowy, a kolejne 10-12 mld zł ma niedługo wesprzeć inne źródła ciepła. A zatem cała ta nacjonalizacja kosztowałaby – jednorazowo, pomijając koszty pokrywania ewentualnych strat – jakieś 30 mld zł. Tak więc nie jest to kwota, która wstrząsnęłaby opinią publiczną. To co, panie premierze, kiedy wezwanie na akcje?
Źródło zdjęcia: Benita5/Pixabay