Ile kosztuje nas państwo: począwszy od dróg lokalnych, przez służbę zdrowia, CBA, biblioteki publiczne aż po pensje ministrów? Na co idą podatki, policzyło Forum Obywatelskiego Rozwoju, czyli fundacja Leszka Balcerowicza. I na głowę mieszkańca wyszło prawie 31 000 zł. Wydaje się dużo, prawda? A może spojrzeć na to z drugiej strony – ile od państwa dostajemy?
FOR swój raport „Rachunek od państwa” publikuje co roku. I co roku wylicza, jakie wydatki z publicznych pieniędzy idą na poszczególne aspekty działalności administracji. I trzeba przyznać, że pomysł na przeliczenie tego per capita, czyli na jednego mieszkańca, daje bardzo sugestywny obraz tego, jakie są proporcje w kosztach funkcjonowania państwa.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Co wynika z tegorocznej edycji? Że w 2021 r. najwięcej kosztowały nas emerytury i renty. Na świadczenia z ZUS, KRUS, emerytury dla mundurowych wydaliśmy prawie 7300 zł w przeliczeniu na jednego mieszkańca. A nie wchodzą w to trzynaste i czternaste wypłaty, na które poszło kolejne 591 zł.
Odwracając punkt widzenia, to oznacza, że system zabezpieczenia emerytalnego wypłaca 8000 zł na mieszkańca. Ale brzmi to absurdalnie, prawda? Bo beneficjentami są ci, którzy świadczenia pobierają, a nie wszyscy po równo. Spójrzmy jednak na to głębiej. Bo gdyby składki na ZUS nie były obowiązkowe, to z czego żyliby seniorzy albo osoby niezdolne do pracy ze względów zdrowotnych?
Z oszczędności, można by odpowiedzieć. Tylko w kraju takim jak Polska, gdzie na dobrą sprawę w dorosłość nie weszło jeszcze nawet drugie pokolenie osób urodzonych w (plus minus) kapitalizmie, na zgromadzenie oszczędności zwyczajnie nie było czasu. Gdyby nie składki, to koszt utrzymywania emerytów i tak spadłby na barki pracujących. Tylko odbywałoby się to w dużo bardziej dramatyczny i nierówny sposób.
Ile kosztuje abonament na usługi NFZ? Czy usługi są warte swojej ceny?
Kolejny przykład, który budzi wiele kontrowersji, to służba zdrowia, która kosztuje mieszkańca Polski średnio 3851 zł rocznie. A co ma powiedzieć osoba, która nie choruje? Albo taka, która korzysta z pakietu w prywatnej sieci? No cóż, powinna się tylko cieszyć. Bo niestety te najpoważniejsze – a więc i najbardziej kosztowne zabiegi – są raczej domeną publicznej służby zdrowia.
Przeszczepy, onkologia – mimo wszystkich zastrzeżeń do państwowych szpitali – te medyczne usługi są dla zdecydowanej większości potrzebujących dostępne jedynie przez NFZ. Ale nawet z podstawową opieką zdrowotną warto się przeprosić. To oczywiście żaden dowód, a jedynie anegdota, ale w mojej przychodni jeszcze się nie zdarzyło, żebym nie dostał się na wizytę do internisty czy pediatry z dzieckiem jeszcze tego samego dnia. A w ramach pakietu w Enel-Medzie zwykle trzeba czekać kilka dni.
Finansowanie publicznej opieki zdrowotnej jest przecież oparte na modelu ubezpieczeniowym. Płacimy składkę „na wszelki wypadek”. Tak jak z samochodowym AC. Nie powinniśmy się czuć stratni, jeśli nie rozbijemy auta. Czasami nie korzystamy wcale. Czasami nie potrzebujemy lekarza przez cały rok, a czasami chodzimy non stop. A tak na marginesie… warto na kontrole chodzić nawet, gdy czujemy się dobrze. Profilaktyka jest tańsza niż leczenie.
Czy „pakiet” w NFZ za prawie 4000 zł rocznie jest warty swojej ceny? Jest to prawdopodobnie najdroższy „abonament”, jaki można wykupić na rynku. Obejmuje zdecydowanie największy zakres usług i to właściwie bez limitów. Minusem jest brak gwarancji terminów (które oferują niektóre prywatne sieci), a także niska jakość obsługi klienta. I mam tu na myśli przede wszystkim nieujednolicony system rezerwacji, papierologię i biurokrację.
Państwo ma jednak duże zasługi w negocjowaniu cen leków z koncernami farmaceutycznymi. Ponieważ rząd ma prawo dopuszczać (i refundować) lekarstwa, ma więc silną pozycję przetargową w rozmowach z producentami. Widać to wyraźnie na przykładzie USA, gdzie nie ma centralnego płatnika, a ceny tych samych leków co w Europie mogą być kilkukrotnie wyższe.
Drogi, koleje, kultura i korupcja. Na co idą podatki?
Są jednak takie usługi od państwa, z których nie da się nie korzystać. Chodzi oczywiście o infrastrukturę transportową. Ciężko wyobrazić sobie osobę, która nie porusza się po drogach publicznych. A nawet jeśli prosto ze swojej willi startuje prywatnym samolotem lub helikopterem, to nad takim lotem czuwają kontrolerzy ruchu zatrudnieni przez państwową agencję.
Jeździmy pociągami – i płacimy za bilety – to prawda. Ale inwestycje w renowację linii kolejowych pokrywa przecież państwo. I nawet jeśli posiłkuje się środkami unijnymi, to przecież one też nie biorą się z powietrza, tylko z podatków właśnie. Z tym że płaconych w innych krajach. A przy okazji – usługa w postaci przynależności do klubu europejskich państw ze wszystkimi tego benefitami kosztuje przeciętnego Kowalskiego 866 zł rocznie. Czyli tylko trochę więcej niż abonament Netflixa w wersji premium.
Dzięki publicznym pieniądzom działają teatry i filharmonie. Dzięki dotacjom od państwa można pójść na balet w Operze Narodowej za 50 zł, a żeby obejrzeć komedię w prywatnym Teatrze 6. Piętro trzeba wyłożyć prawie dwa razy tyle.
A jakąż to usługą są dla obywatela pensje dla różnych krewnych i znajomych królika poupychanych po urzędach i agencjach? No kiepską, żeby użyć łagodnego słowa. Pytanie jest o proporcje. Ostatnio media donosiły o nagrodach w prokuraturze, na które trafić ma 37 mln zł. Jak łatwo policzyć, jest to 1 zł na głowę mieszkańca. Sławetna elektrownia w Ostrołęce, na której budowie straty sięgnęły 1,35 mld zł przez 7 lat rządów PiS, średnio kosztowała każdego z nas 5 zł rocznie. Nie jest to mało, ale zanim palniemy głupstwo, że „wszystko, na co idą podatki, to marnotrawstwo”, porównajmy z kwotą 31 000 zł innych wydatków (lub usług) od państwa.
Jesteś beneficjentem czy płatnikiem w relacjach z państwem? Co robić, żeby netto wychodzić na plus?
Opcje są generalnie dwie. Albo płacić mniej podatków, albo więcej korzystać z publicznych usług. Na obniżanie podatku wielkiego wpływu większość z nas nie ma. Bo nawet jeśli uda się jakąś ulgę czy zwolnienie z PIT wycisnąć, to i tak większość naszych danin do budżetu płacimy pośrednio w cenach towarów i usług.
Skoro więc już i tak płacimy, to trzeba korzystać z tego, na co idą podatki. Jak? Pospacerować po parku, sprawdzić ofertę swojego domu kultury, pójść na wykład na uniwersytecie (a nawet zapisać się na studia – kierunki dzienne są bezpłatne niezależnie od wieku), jeździć więcej komunikacją zbiorową, korzystać z pomocy UOKiK, Rzecznika Finansowego czy Państwowej Inspekcji Pracy.
Nad tym wszystkim wisi jednak wielkie zagrożenie. Koszty obsługi długu publicznego wyniosły w 2021 r. średnio 772 zł na mieszkańca. Ale przez większość ubiegłego roku stopy procentowe w Polsce były bliskie zera, a rentowność skupowanych przez NBP obligacji skarbowych utrzymywała się poniżej 2%. Dzisiaj są cztery razy wyższe.
To zaś oznacza, że w tym roku koszty zadłużenia państwa będą wyższe o tyle, ile wydajemy na sądy i więzienia albo na kulturę i sport. A różnica między 2023 a 2021 r. to wartość całego programu 500+. Dla polityki fiskalnej to zderzenie ze ścianą. Nie da się jednocześnie zwiększać (a nawet utrzymywać) poziomu świadczeń i jakości (nawet marnej) usług publicznych przy tak drastycznie rosnących kosztach. Konieczne jest więc albo cięcie wydatków, albo zwiększenie dochodów (czytaj: wyższe podatki).
Jest jeszcze jedna droga, równie skuteczna, co leczenie zmęczenia amfetaminą, czyli zwiększenie deficytu, a przez to dalsze zadłużanie się. Na krótką metę (czyli do najbliższych wyborów) może by się sprawdziło, ale potem czekałby naszą gospodarkę ostry zjazd i ciężki odwyk.
Źródło zdjęcia: Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej (fot. Opolski Urząd Wojewódzki)/Flickr