Im dłużej Sąd Najwyższy zwleka z orzeczeniem dotyczącym kredytów frankowych, tym bardziej robi się gorąco. I wszystkie strony zaczynają przeginać. Zbierałem szczękę z podłogi czytając jak prof. Leszek Balcerowicz klaruje dziennikarzom, że nie ma powodu, żeby uznawać konsumenta za automatycznie słabszą stronę kontraktu z bankiem. I rwałem sobie włosy z głowy czytając u prof. Ewy Łętowskiej, że bankowcy nie powiedzieli klientom, że frank może zmieniać kurs. Gdzie podział się rozsądek?
Wraz z kolejnymi przesunięciami orzeczenia Sądu Najwyższego w sprawie kredytów frankowych (przypomnę, że ma odpowiedzieć na sześć kluczowych pytań, uspójniając linię orzecznictwa sądów i sposób wdrożenia orzecznictwa europejskiego sądu TSUE do polskich warunków – tutaj więcej szczegółów), tym bardziej zażarta staje się medialna awantura dotycząca tej kwestii.
- Inwestowanie Cię stresuje? Zmienność męczy? Niepewność, czy uda się zamienić papierowe zyski na prawdziwe, dręczy? Na pomoc… algorytmy [POLECA VIG/C-QUADRAT]
- Jestem w PPK i myślę o inwestowaniu. Czy powinienem zwiększyć swoją wpłatę do PPK czy raczej dodatkowe pieniądze inwestować poza PPK? [POLECA UNIQA TFI]
- Trzymasz wszystkie oszczędności w jednym miejscu? Dywersyfikacja powinna dotyczyć nie tylko inwestycji, ale i oszczędności. Dlaczego? Sześć powodów [POLECA RAISIN]
Na najwyższy poziom zaczęła ona wchodzić w chwili, gdy karierę w mediach zrobił słynny list rektorów kilku wyższych uczelni „w obronie rozsądku”. Wcześniej mieliśmy znaną z I Wojny Światowej bitwę pozycyjną. Obie strony (banki i wspierający ich prawnicy oraz klienci i wspierający ich prawnicy) zaległy w okopach i obrzucały się granatami.
To było niczym wejście do walki nowej armii, uznawanej do tej pory za neutralną. Frankowicze rzucili się z kłami i pazurami na rektorów, zarzucając im lobbing i próby wpływania na orzeczenia sądów (jak gdyby oni sami – frankowicze – swoją aktywnością nie chcieli osiągnąć tego samego celu), zaś strona „ekonomistów” wezwała natychmiast posiłki. Pojawiły się najbardziej renomowane wojska – dywizja pancerna „Balcerowicz” oraz brygady „Belka”.
Po drugiej stronie zaangażowano bardzo dokładną broń – rakiety samonaprowadzające „Łętowska”, które dzień po dniu zaczęły uderzać w wojska wroga z łamów i fal przeróżnych mediów. Obecnie jesteśmy na etapie intensywnej wymiany ognia, w której już właściwie nikt nie bierze jeńców. Frankowicze w zasadzie sami nie muszą się już wychylać z okopów, całą robotę załatwiają za nich sojusznicze siły.
Tyle że ta wojna – jak każda zresztą wojna po pewnym czasie – stała się już bardziej ambicjonalna niż „o coś”. W sporze o franki wszyscy już bowiem po prostu przeginają (z samymi frankowiczami na czele zresztą, z których niektórzy zaczęli przeginać jako pierwsi, intensywnie obrzucając błotem każdego, kto choćby na milimetr oddalił się od ich linii widzenia świata: „biedny konsument, który nic nie wiedział – chciwy bank, który chciał oszukać i zniszczyć klienta”).
Prof. Leszek Balcerowicz: „Ale dlaczego niby konsument zawsze jest słabszą stroną?”
Krew mnie zalewa, gdy czytam, jak Leszek Balcerowicz dziwi się szczerze na łamach „Gazety Wyborczej” wymysłom, iżby klient miałby być w relacjach z instytucją finansową (i nie tylko finansową) traktowany jako podmiot „słabszy”.
„Nie wiem, skąd panowie czerpiecie opinię, że konsument jest zawsze słabszą stroną. Mam nadzieję, że macie panowie jakieś dowody na przytoczone powyżej opinie (…). Tu chcę podkreślić, że uznawanie jakichś klauzul umownych za nieuczciwe nie może się opierać na prywatnych odczuciach ani też wypowiedziach, osób, które słusznie czy niesłusznie uchodzą za autorytet. (…) Co miałoby wynikać z tezy, że klient jest zawsze słabszy? Zawsze? Niezależnie od Kodeksu Cywilnego i jego interpretacji? (…) Czy konsument nie jest słabszy, gdy – podejmując ryzyko – zyskuje, ale staje się słabszy, gdy zaczyna tracić? Taka doktryna słabszej strony to kpina z elementarnego poczucia sprawiedliwości”
– powiedział Balcerowicz w najnowszym, opublikowanym kilka dni temu dużym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Do dziś zbieram zęby z podłogi. Jestem w stanie rozważyć kilka innych tez profesora – jak choćby to, że prof. Balcerowicz krytykuje przeciwstawianie podejścia ekonomicznego i prawnego do problemu franków („u nas dominuje prostacki medialny podział, że z jednej strony są ekonomiści, a z drugiej prawnicy” – mówi profesor).
To rzeczywiście jest zagadnienie: czy sędzia, zanim cokolwiek orzeknie, powinien przeanalizować wszechstronnie ekonomiczne i społeczne aspekty zjawiska, które osądza? I czy powinien patrzeć wyłącznie na sprawiedliwość wobec człowieka, którego interesy rozpatruje, czy również mieć na względzie ustalenie, czy jego decyzja nie wywoła niesprawiedliwości wobec innych ludzi? Jestem bliższy pierwszego podejścia, bo drugie prowadzi do filozofowania i relatywizowania.
„Jaka jest sprawiedliwość w unieważnianiu umów frankowych wobec tych, którzy płaciliby za korzyści frankowiczów? Skrajne orzeczenia sądów prowadziłyby do załamania systemu bankowego. A w mniej skrajnych przypadkach koszty byłyby przerzucone na niefrankowiczów”
– pyta jednak Balcerowicz. I pisze w „Rzeczpospolitej” o „destrukcyjnych” odszkodowaniach dla frankowiczów. A między wierszami zdaje się sugerować, że polscy sędziowie nie dorośli do zrównoważonego podejścia do tak istotnego problemu jak franki:
„Sędziowie w Stanach Zjednoczonych orzekający w sprawach gospodarczych zwykle bardzo dobrze znają analityczną ekonomię. A z kolei wśród ludzi nazywanych ekonomistami są tacy, którzy zajmują się głównie instytucjami, w tym kwestiami treści prawa i egzekwowania prawa. Niektórzy z nich to nobliści!”
– prawi Balcerowicz. O tym możemy dyskutować, choć niechętnie. Natomiast w sprawie zdziwienia, iż konsument miałby być zawsze traktowany jako słabsza strona kontraktu, profesor mnie oburzył.
Balcerowicz pyta, ja odpowiadam. Dlaczego konsument z definicji ma być „słabszy”? Bo jest!
To właśnie z faktu, że przez 25 lat obowiązywała w Polsce doktryna „nie przeczytałeś lub nie zrozumiałeś umowy – twój problem” wzięła się przygniatająca większość toksycznych produktów finansowych, wciskanych Polakom w ostatnich dekadach.
Każda instytucja, mająca na „pokładzie” sztab produktowców, prawników, marketingowców i speców od profesjonalnej sprzedaży, jest w stanie przygotować umowę, której nie da się objąć rozumem i wykreować inny jej obraz niż rzeczywisty. Konsument jest wobec tych sił bezbronny. Czy świat, w którym każdy konsument musiałby wynająć prawnika do analizy każdej umowy, jaką podpisuje, byłby światem idealnym?
Jeśli nie przyjmiemy, że klient-konsument, który nie konstruuje produktów (także finansowych) i nie ma za sobą możliwości analizy prawnej każdej umowy, nie chodzi po mieście z doradcą do spraw demaskowania chwytów marketingowych, jest jednak istotą słabszą, to będziemy mieli powrót do agresywnej bankowości z czasów polis typu „Pareto”, kredytów frankowych na 120% LTV z funduszem inwestycyjnym albo polis inwestycyjnych z karą 95% za wycofanie się przed 25 latami.
Konsument jest słabszy niż korporacja. Zawsze. Sprzedawca ma mu wyjaśnić umowę. Zawsze. Narysować, kiedy trzeba. I upewnić się, że klient zrozumiał. Zawsze. Albo się co do tego zgodzimy, albo wrócimy do dżungli, która panowała kilkanaście lat temu, kiedy zabierałem się za pomaganie ludziom, tworząc blog „Subiektywnie o finansach”. Prof. Balcerowicz powinien sobie przypomnieć te czasy, bo ja wciąż pomagam ludziom wyjść z tarapatów, w których się wówczas znaleźli.
Prof. Ewa Łętowska: „Zatajono przed klientami, że kurs waluty może się zmieniać”
Prof. Balcerowicz lewituje, ale jego unoszenie się w obłokach niestety „widzi” się z dyrdymałami, które napływają z drugiej strony. Pani profesor Ewa Łętowska, niekwestionowany autorytet w kwestiach prawniczych, wzięła się za obronę frankowiczów przed złymi ludźmi w garniturach tak dziarsko, że aż… przegięła w drugą stronę. Gdy profesor Balcerowicz dziwił się dlaczego konsument miałby być uważany za stronę słabszą, profesor Łętowska wypaliła:
„Zatajono przez klientelą to, co było oczywiste dla banków: że kurs franka szwajcarskiego wobec złotego musi się zmienić w czasie długoterminowej umowy kredytowej. Abuzywnością było wykreowanie iluzji: że chodzi o umowę bezpieczną, w stabilnym, niskooprocentowanym franku szwajcarskim. Iluzja nie stworzyła się sama: wytworzyły ją banki, a był to element długofalowej strategii biznesowej.”
Jak to? Zatajono przed klientami, że jeśli biorą kredyt denominowany w obcej walucie lub indeksowany do niej, to zmienny kurs tej waluty może wpływać na wysokość zobowiązania klienta? Bez jaj. Może jeszcze napiszmy, że zatajono przed klientami, że pożyczają od banku pieniądze i że powinni je oddać? Może zatajono, że kredyt wiąże się z odsetkami?
Żeby było jasne: nie uważam, że problem niewłaściwego poinformowania klienta o istocie umowy jest wydumany. Nie wszyscy musieli sobie zdawać sprawę, że rata ich kredytu oraz suma pozostała do spłaty może się zmieniać w sposób niemal nieograniczony (a nie np. tylko o 20%). Nie wszyscy musieli mieć świadomość, że wraz ze zmianą kursu zmienia się nie tylko pojedyncza rata, ale i wysokość zadłużenia. Choć uważam, że większość zdawała sobie z tego sprawę.
Niektórzy mogli być wprowadzani w błąd przez sprzedawców (np. informowani, że na kredyt złotowy ich nie stać), a umowy w większości przypadków były nieprecyzyjne, odsyłając klienta po wysokość raty do bankowej tabeli kursów, w której spread mógł się zmieniać w zależności od potrzeb banków (i przez kilka lat w niektórych bankach dziwnym trafem ciągle rósł).
To wszystko prawda – i o tym słusznie pisze prof. Łętowska. Ale nie róbmy z ludzi totalnych idiotów, którzy nie wiedzieli, że kurs franka może się zmieniać i że pożyczają pieniądze (napisałbym „nie wiedzieli, że zaciągają kredyt”, ale są już sędziowie, którzy uważają, że to nie kredyt, tylko zakład walutowy).
Frankowicze: gdy można ugrać kilkaset tysięcy złotych, nie bierze się jeńców
Niektórzy frankowicze lubią grać na tej nucie, podsuwanej przez prof. Łętowską: że nic nie wiedzieli, nic nie słyszeli, nic nie pamiętają i w ogóle to ktoś im te „franki” wcisnął wbrew ich woli. I że nie było w ogóle żadnych franków, tylko opcja walutowa. A oni nie wiedzą co to jest ta opcja. Aha, była jeszcze bardzo niska rata.
Nie jest OK, że tego rodzaju kredyty się w Polsce pojawiły. Można było przypuszczać, że to się źle skończy, bo w innych krajach też się źle kończyło. I jeśli ktoś to mógł przewidzieć, to raczej nie klienci, tylko prezesi banków. Świętą rację ma prof. Łętowska:
„Akurat ten stabilny i lubiany frank szwajcarski nagłym wahnięciem przebił przewidywalne ryzyko. Banki oczywiście też nie wiedziały, że ten szczęśliwy traf będzie aż tak szczodry (80%), ale że musi nastąpić – musiało być do przewidzenia. Kwestia tylko była: ile. Ale tym bardziej nie można ex post zarzucać niefachowej klienteli, że to ona powinna była przewidzieć aż taki skok kursu. Wahania są rzeczą normalną i można domagać się ich przewidywalności, ale może w granicach do 20%, nie zaś cztery razy tyle, w anormalnie krótkim czasie. Tymczasem umowy były tak skonstruowane, że całość ryzyka walutowego przerzucono na klientelę”
Racja. Gdyby podział ryzyka kursowego był choćby pół na pół, to żaden bank nie zaoferowałby nikomu ani pół kredytu frankowego. W bankach by uznali, że to dla nich zbyt ryzykowne. No, ale jak można było przepchnąć ryzyko na klienta…
Od frankowiczów nie oczekuję spojrzenia z dystansu. Oni – czasem używając wielkich słów – walczą tak naprawdę nie o żadne państwo prawa, lecz o swój prywatny interes, który w skrajnym przypadku może oznaczać darmowy kredyt (bez żadnych odsetek) albo wręcz kredyt bezzwrotny (to też jest teoretycznie możliwy wariant przy zastosowaniu teorii dwóch kondykcji i przedawnienia roszczeń banku).
Gdybyście kupili mieszkanie lub dom na kredyt i pojawiłaby się okazja, by tego kredytu nie spłacać albo spłacić go bez żadnych odsetek, to być może też byście chwycili się każdego argumentu, żeby wywalczyć te pieniądze. I nie zastanawialibyście się czyim kosztem je dostaniecie. Mówimy o setkach tysięcy złotych, które można sobie włożyć z powrotem do kieszeni.
Znacznie bardziej, niż z głośno krzyczącymi frankowiczami na Twitterze, rozmawia mi się z Arkiem Szcześniakiem ze „Stop Bankowemu Bezprawiu” (ostatnio opublikował ciekawy tekst na Prawo.pl). Nie we wszystkim się zgadzamy, ale to są zwykle dobre, merytoryczne rozmowy. Podobnie, jak z Markiem Popowiczem z facebookowej grupy „CHFrancisco”.
Najbardziej radykalni frankowicze udzielają się w internecie głównie poprzez recenzje: kto jest złodziejem, kto banksterem, kto płatnym lobbystą, a kto banksterskim pachołkiem. Generalnie to oni odpowiadają za to, że to środowisko jest coraz mniej lubiane w społeczeństwie. A szkoda, bo już powszechna dziś klisza pt. „frankowicz = cwaniak” jest z pewnością krzywdząca dla tego środowiska jako całości (choć zapewne nie brakuje wśród frankowiczów osób wykorzystujących sytuację).
Prezes Krzysztof Pietraszkiewicz: „Ależ przecież my nikogo nie zmuszaliśmy”
Nie oczekuję też obiektywnego spojrzenia od bankowców. Oni również walczą o swój prywatny interes, a nie o żadną „stabilność systemu bankowego”. To są handlarze pieniędzmi, więc częściowo i tak przerzucą koszty na klientów. Gdy rząd wprowadził podatek bankowy, to czy banki zaczęły mniej zarabiać? Bynajmniej, po prostu zaczęły mniej płacić ludziom za depozyty.
Tylko niechże ci bankowcy też nie opowiadają (zbyt często) farmazonów. Kiedy słyszę Krzysztofa Pietraszkiewicza, szefa Związku Banków Polskich, to muszę się napić melisy. To facet, który ma dwa oblicza. Osobiście ostrzegał przed frankami od dawna, ale jest szefem organizacji lobbystycznej, która ma bronić banków, więc czasami (często) mówi coś dziwnego.
„Nie jest prawdą, że klienci byli zmuszani, żeby brać kredyt mieszkaniowy, a tym bardziej, żeby brać kredyt mieszkaniowy we frankach. (…) Klient zawsze miał wybór. Klienci mieliby nie być poinformowani o ryzyku walutowym? Od roku 2006 r. musieli składać oświadczenia, że rozumieją ryzyko walutowe i z zaoferowanych im kredytów złotowego i walutowego wybierają kredyt we frankach”
– mówi Krzysztof Pietraszkiewicz. Ale to jest – par excellence – bullshit, bo wszyscy wiemy jak to informowanie w wielu przypadkach wyglądało i jak w niektórych sytuacjach wyglądał przygotowany przez marketingowców „wybór”. Bankowcy ostatnio organizują konferencje, na których pokazują, że sposób ustalania przez nich kursów walut był sprawiedliwy i przejrzysty. Ale, kurczę, nie był.
Im bliżej do orzeczenia Sądu Najwyższego, tym bardziej wszystkie strony jadą po bandzie. Jedni idą do narożnika „widziały gały co brały”, drudzy do narożnika „nie wiedzieliśmy, że to jest pożyczka, a nie darowizna”.
Okienko czasowe, by usiąść przy stole, już się zamknęło?
Ten kociokwik jest o tyle niebezpieczny, że chyba zakończyło się okienko czasowe, w którym można było wszystkie strony „wziąć za twarz” i ustalić jakieś w miarę sprawiedliwe rozwiązanie. Moim zdaniem czeka nas kilka lat wyrywania bankom przez frankowiczów kasy, ile się da, oraz odwijania się przez banki frankowiczom i całej reszcie społeczeństwa.
„Trzeba zasiąść do stołu i powinniśmy wspólnie ten ciężar unieść. W cywilizowanych państwach tak się rozwiązuje problemy. Trzeba zrobić krok wstecz i doprowadzić do ugody. Państwo nie powinno twierdzić, że nie ma z tym nic wspólnego”
– mówi Krzysztof Pietraszkiewicz ze Związku Banków Polskich. Problem w tym, że kilka lat temu, kiedy banki wygrywały procesy z frankowiczami, tak nie mówił. Wtedy banki rzucały klientom chcącym przewalutować kredyty propozycje „na odwal się”, nie widząc potrzeby zawierania żadnych ugód. Teraz tej potrzeby nie widzą klienci.
Zresztą chęć banków do zawierania ugód też nie jest wcale taka wielka. Niektóre banki skupiają się raczej na terroryzowaniu klientów, którzy myślą o ich pozwaniu. Na razie tylko jeden bank, PKO BP, przeprowadza przez Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy decyzję o zaproponowaniu wszystkim frankowiczom ugody. Ale to bank, który zgromadził najwięcej kapitału i dzięki temu nie tylko na frankach, ale i na pandemii może wygrać.
Zerknąłem do archiwum „Subiektywnie o finansach” i znalazłem tam felieton, w którym proponowałem cztery kompromisowe, ugodowe rozwiązania na kryzys frankowy. Przypominam też wyniki mojego sondażu z 2017 r. mówiącego o tym, jaki model ugody byliby skłonni zaakceptować frankowicze-czytelnicy „Subiektywnie o finansach”. Wiem, naiwny byłem. Ale mimo wszystko przypomnę:
NADPŁACANIE ZA OBNIŻKĘ KURSU. Banki mogłyby złożyć klientom następującą ofertę: nadpłacajcie raty kredytu po kursie bieżącym – stopniowo lub jednorazową transakcją – a w zamian jakąś kolejną porcję kredytu bank pozwoli spłacić po kursie startowym. Ta porcja byłaby odzwierciedleniem wkładu klienta w szybszą spłatę kredytu. Jeśli np. spłacę jednorazowo 10% kredytu po obecnym kursie, to bank mógłby dorzucić do tego możliwość spłacenia kolejnych 10% po kursie z dnia wzięcia kredytu. Zyskają wszyscy: bank będzie miał z głowy sporą część kredytu (a więc zmniejszy się jego ryzyko oraz koszty wynikające z różnych restrykcji nadzorczo-ministerialnych), a klient część długu szybciej spłaci po słabym kursie po to, by móc spłacić kolejny kawałek po kursie bardzo dobrym. Sądzę, że kilka osób dałoby się zmotywować do takiej transakcji.
NADPŁACANIE ZA PRZEWALUTOWANIE. Rozwinięciem tego pomysłu mogłaby być propozycja, w której bank zachęca klienta do przewalutowania części kredytu po preferencyjnym kursie pod warunkiem, że ów klient trochę kredytu spłaci szybciej, niż w harmonogramie. A więc np. nadpłacam 10% kredytu, zaś kolejne 10% bank mi przewalutuje na złote – tworząc drugi kredyt zabezpieczony na tej samej nieruchomości – po preferencyjnym kursie. Oferowany kurs powinien być na tyle atrakcyjny, żeby klientowi opłacało się zaangażować własne oszczędności w spłacenie części kredytu. Kredyt w złotych byłby wyżej oprocentowany, niż frankowy (różnica w stopach procentowych między WIBOR a LIBOR CHF jest wciąż wysoka), ale umorzenie części długu przy przewalutowaniu spowodowałoby, że klient by na tej operacji nie stracił.
NADPŁACANIE ZA MONEY-BACK. Prostym mechanizmem, który mógłby skłonić klientów do dobrowolnego pozbycia się ryzyka kursowego poprzez spłatę części kredytu, jest money-back. Skoro banki płacą klientom za intensywne używanie karty płatniczej, albo za terminową spłatę rat kredytów, to dlaczego nie mogłyby płacić też za to, że klient będzie spłacał kredyt w minimalnie większych porcjach niż te przewidywane w harmonogramie? Zamiast 400 franków co miesiąc spłacam np. 440 franków. I tak spłacam, spłacam, spłacam, aż na koniec roku bank podsumowuje skalę moich nadpłat i np. wypłaca mi premię w wysokości jednej czwartej wysokości moich nadpłat. De facto będzie to oznaczało ograniczenie kosztów klienta wynikających z wcześniejszych spłat w taki sposób jak gdyby nadpłacał kredyt po niższym kursie. Tyle, że byłaby to zaplanowana operacja, rodzaj programu lojalnościowego.
NADPŁACANIE ZA „CZAPKĘ”. Nagrodą za to, że klient podejmie finansowy wysiłek i zgodzi się nadpłacać raty kredytu, może być też zagwarantowanie przez bank większego bezpieczeństwa budżetu domowego klienta dla pozostałej części długu. To bezpieczeństwo miałoby postać blokady maksymalnej wysokości raty na jakimś poziomie kursu franka. Klient miałby pewność, że jeśli frank zdrożeje np. powyżej 4,5 zł, to bank weźmie na siebie nadwyżkę. Nadwyżka byłaby zależna od tego ile klient „zainwestuje” w szybszą spłatę kredytu. A więc im więcej klient nadpłaci – jednorazowo lub w ratach – tym niżej będzie ustawiona granica kursu franka, powyżej której bank dopłaca do rat.
Balcerowicz vs Łętowska. „Widziały gały…” vs „co to jest waluta obca?” Czy jest coś pośrodku?
Prof. Balcerowicz domaga się od sędziów sprawiedliwości w szerszym ujęciu tego słowa (społecznej, a nie tylko indywidualnej) oraz żeby przestać zrzędzić o kliencie jako o „słabszej stronie”. Prof. Łętowska uważa, że klienci mogli nie wiedzieć, że kurs waluty obcej może się zmieniać, a pełną odpowiedzialność za tę sytuację ponoszą banki. I że muszą za to zapłacić, niezależnie od wysokości tej ceny. Sąd Najwyższy na razie pobiegł po popcorn.
Czy jest coś pośrodku? Bo jeśli nie, to spór o franki podzieli nas bardziej niż jakakolwiek polityka. I za niespełna rok w świątecznych programach dyżurnym tematem będzie „jak usiąść przy jednym stole z frankowiczem/złotówkowiczem (niepotrzebne skreślić) i się nie pozabijać przed podzieleniem się opłatkiem”.
Zdjęcie tytułowe: Claudio Schwartz, Wikipedia, Youtube