„Za kilka lat nie będzie problemu kredytów frankowych” – taką nadzieję wyraził w jednym z ostatnich wywiadów Adam Glapiński, prezes Narodowego Banku Polskiego. Jego zdaniem mogą do tego doprowadzić działania skłaniające bankowców do dobrowolnego dogadywania się z klientami, m.in. podwyższanie wymogów kapitałowych dla banków mających kredyty frankowe (im więcej będą musiały mieć własnego kapitału „pod” te kredyty, tym trudniej będzie im zarabiać pieniądze). Jestem dość sceptyczny jeśli chodzi o ocenę szans powodzenia tej koncepcji, bo nie ma takich wymogów kapitałowych, które sprawiłyby, że bankom opłacałoby się wziąć na klatę kilkadziesiąt miliardów złotych kosztów przewalutowania. I nie ma takich klientów – przynajmniej wśród tych najbardziej walecznych – którzy dla uzyskania nędznych kilku miliardów (więcej bankom nie będzie się opłacało wysupłać) odpuszczą walkę w sądzie o odwalutowanie bądź unieważnienie kredytów. Swoje obawy wyraziłem już w blogu, choć oczywiście kibicuję prezesowi NBP, żeby im się udało. Kibicuję tym bardziej, że frank coraz droższy…
- Bezpieczna szkoła i bezpieczne dziecko w sieci, czyli czego nie robić, by nie „sprzedawać” swoich dzieci w internecie? [POWERED BY BNP PARIBAS]
- Wybory w USA: branża krypto wstrzymała oddech. W świecie finansów to ona ma najwięcej do ugrania. Po wyborach nowe otwarcie? [POWERED BY QUARK]
- Pieniądze w rodzinie, jak o nich rozmawiać, żeby nie było niemiło? Natalia Tur i Maciej Samcik [POWERED BY BNP PARIBAS / MISJA OSZCZĘDZANIE]
Ale jest jedna okoliczność, która może sprawić, że nadzieje prof. Glapińskiego się ziszczą. Gdyby kurs franka spadł np. do 3 zł, to klienci sami prosiliby banki o wcześniejszą spłatę kredytów, a banki chętnie dokładałyby do tego jeszcze swoje zachęty. Tak naprawdę tylko wysokie notowania franka blokują porozumienie, bo obie strony są już zmęczone i skłonne do pewnych ustępstw. Jedynie pula strat do podziału musiałaby być mniejsza. I moje sposoby na dogadanie się frankowiczów z bankami byłyby jeszcze fajniejsze.
Czytaj też: Wszyscy chcą swatać frankowiczów z bankami? 4 pomysły
Tylko czy znacząca przecena franka jest w ogóle możliwa? W świecie, w którym mamy Brexit, włoskie banki są na krawędzi niewypłacalności, Grecja ledwo zipie mimo redukcji długów, we Francji i Niemczech do stołu mogą dostać się nieprzewidywalni politycy-nacjonaliści, w USA już tacy doszli do władzy, Turcja jest coraz bardziej nieobliczalna, Rosja coraz bardziej agresywna… Widziałby ktoś jakąś szansę na spadek kursu walutą uznawaną za bezpieczną przystań na złe czasy? Cóż, może noszę różowe okulary, ale ja taką szansę widzę. Nie powiedziałbym, że jest to szansa granicząca z pewnością, ale nie jest też w granicach błedu statystycznego. Jakie argumenty mnie do tego przywodzą?
PO PIERWSZE: TRUMP PRZYJACIELEM PUTINA
Jakkolwiek dziś trudno w to uwierzyć, to przecież nie możemy wykluczyć, że dojście do władzy w USA takiego ignoranta w sprawach międzynarodowych, jakim jest Donald Trump, będzie miało skutek w postaci zmniejszenia napięcia międzynarodowego. Ten rubaszny gostek co drugi dzień powtarza jakim to równym kolesiem jest prezydent Putin. Gdyby USA nacisnęły na Europę w sprawie odwołania sankcji nałożonych na Rosję (a Unia Europejska już teraz się łamie), to być może Trump podpisałby wyrok śmierci na Ukrainę (nie można wykluczyć, że i na kreje nadbałtyckie i Polskę), ale… kurs franka by osłabił.
Istnieje bowiem w świecie finansów teoria, że run na franka w dużej części jest związany z gwałtownym odpływem kapitału z Rosji, gdyż tamtejsi oligarchowie przestali czuć się bezpiecznie. Wspominał o tym w swoich tekstach choćby Cezary Stypułkowski, prezes mBanku. Ocieplenie stosunków z Rosją na pewno ściągnęłoby część tych pieniędzy z powrotem do „domu”. Nie wiadomo co prawda czy ceną za uspokojenie napięć z Rosją nie byłoby ich wzmocnienie w relacjach z Chinami, ale gdyby na linii USA-Rosja przestało iskrzyć – a może się to zdarzyć w ciągu dwóch najbliższych lat – to frank mógłby szybko i znacząco potanieć do dolara i euro. Do złotego straciłby pewnie znacznie mniej (wcale nie jest pewne czy inwestorzy nie zepchnęliby Polski do obszaru wysokiego ryzyka), ale może i tak by potaniał.
PO DRUGIE: INDEKS BIG MACA
Jest taki wskaźnik Big Maca, który odzwierciedla „docelową” moc poszczególnych walut wychodząc z założenia, że hamburger Big Mac, sztandarowy produkt globalnej sieci restauracji McDonald’s, powinien wszędzie kosztować mniej więcej tyle samo. Porównuje się więc lokalne ceny Big Maca w wielu krajach, przelicza na dolary i na tej podstawie wystawia oszacowanie czy waluta tego kraju powinna być droższa czy tańsza, by jego mieszkańcy płacili za kanapkę tyle, co Amerykanie. Dziwnym trafem nikt nie próbuje odpowiedzieć na pytanie o ile droższa lub tańsza powinna być w tym celu w różnych krajach owa kanapka, ale to chyba tylko po to, by McDonald’s się nie obraził :-). W przypadku Polski ostatnio indeks McDonald’sa opowiada, że nasza waluta jest niedowartościowana, a więc że dolar powinien być tańszy o jakieś 50%, czyli powinien kosztować 1,90-2 zł. Przy takiej cenie dolara płacilibyśmy za Big Maca tyle, co Amerykanie.
W przypadku Szwajcarów wychodzi odwrotnie: aby ceny kanapek się wyrównały, to frank musiałby mocno spaść. Mocno, czyli o jedną trzecią. Bo dziś Big Mac kosztuje 6,50 franka, co mniej więcej przelicza się na tyle samo dolarów. A w USA, jak wiadomo, Big Mac jest znacznie tańszy (dokładnie: 5 dolarów). Takie 30% obniżki ceny franka oznaczałoby, że dolar powinien wymieniać się na 1,30 franka. Ten sam dolar powinien się wymieniać na 2 zł. A więc frank powinien wrócić do poziomu jakichś 2,50-2,60 zł. Piękna wizja? Raczej nierealna, bo indeks Big Maca nie bierze pod uwagę różnic w wynagrodzeniach. Big Mac nie może tyle samo kosztować w kraju, gdzie przeciętna pensja wynosi 1000 dolarów miesięcznie (Polska), w takim, w którym wynosi 4000 dolarów miesięcznie (USA) oraz w takim, gdzie zarabia się średnio 6000 „zielonych” (Szwajcaria).
Na stronie tygodnika „The Economist” jest ciekawy wykres, który nakłada na indeks Big Maca wskazania PKB w różnych krajach. Co prawda poziom PKB nie przekłada się bezpośrednio na pensje, ale jakoś-tam się przekłada. W Szwajcarii PKB per capita wynosi jakieś 56.000 dolarów, a Big Mac kosztuje 5 dolarów. W Polsce PKB per capita wynosi 12.500 dolarów, a Big Mac jest o 2,40 dolara (różnica w PKB na głowę jest ponad czterokrotna, a różnica w cenach Big Maca dwukrotna, ale różnica kosztów w utrzymaniu sieci restauracji i wytworzenia hamburgera chyba to uzasadnia). Ale czy w Szwajcarii, gdzie PKB na mieszkańca wynosi 80.000 dolarów, Big Mac powinien kosztować 6,50 dolara? Różnica w PKB to mniej więcej jedna trzecia. Różnica w cenach kanapek – mniej więcej taka sama. Z tego punktu widzenia trudno mówić, że frank jest dużo za drogi, choć z samego indeksu Big Maca wynika, iż po pierwsze powinien kosztować mniej, niż 3 zł, a po drugie – że jego „przewartościowanie” z roku na rok jest mniejsze. Może więc to zapowiedź osłabienia szwajcarskiej waluty?
PO TRZECIE: GOSPODARKA SZWAJCARII
Silna i wiarygodna waluta to marzenie. Ale Szwajcarzy są krajem specyficznym – małym, bogatym, żyjącym z eksportu swoich towarów, głównie luksusowych. Zbyt wysoki kurs rodzimej waluty względem euro i dolarów oznacza, że szwajcarskie zegarki, czekoladki i kurorty narciarskie są po prostu coraz droższe. Dlatego już jakiś czas temu lekkomyślnie pisałem w blogu, że nie wierzę we franka po 4 zł (był wtedy po 3,5 zł) bo gospodarka Szwajcarii tego nie zniesie. Okazało się, że szwajcarski bank centralny woli droższego franka, niż prowadzenie bez końca akcji skupowania euro, żeby osłabić własną walutę. To po prostu za dużo kosztowało. Ale jest faktem niezbitym, że Szwajcarzy mają coraz większe kłopoty z powodu drogiego franka. I nie bardzo mają ochotę patrzeć jak jest coraz droższy. Świadczą o tym interwencje walutowe banku centralnego Szwajcarii w czasie zamieszania po ogłoszeniu Brexitu.
PO CZWARTE: HISTORIA
Tak samo jak w sporcie nawet niepokonanym drużynom od czasu do czasu zdarza się przykra wpadka, tak na rynku walutowym żaden trend nie trwa w nieskończoność. Patrząc na długoterminowe notowania franka do dolara (ze względu na wieloletnią historię tych walut w ich relacjach najłatwiej o odpowiednią obserwację, bo historia euro jest dość krótka) można oczywiście zauważyć trend do wzmacniania się szwajcarskiej waluty (USA są po prostu coraz bardziej zadłużone i coraz bardziej „psują” dolara, a Szwacarzy to naród, który nie trawi populizmu, zastanawiano się tam nawet nad ponownym związaniem wartości pieniądza z rezerwami złota).
Ale w każdym dziesięcioleciu – poza latami 2000-2010 – było kilkuletnie osłabienie franka. W ostatnim czasie „szwajcar” nie miał żadnego słabszego okresu, a to oznacza, że taki okres musi prędzej lub później nadejść. Otwarte jest tylko pytanie kiedy i z jakiego poziomu frank zacznie spadek. Chyba, że ostatecznie załamie się system finansowania wydatków państw coraz większym długiem bez pokrycia (ale na tym, żeby się przekręcił, nikomu przecież nie zależy), wtedy nie będzie już nic tylko drogi frank, drogi jen i drogie złoto ;-))). Odpukać w niemalowane.
KONTRARGUMENT: KONIEC UNII EUROPEJSKIEJ I ŹLE RZĄDZONA POLSKA
Nie wiem czy te scenariusze się sprawdzą, ale przyznacie, że brzmią logicznie (nawet jeśli per saldo nie są korzystne dla Polski, zwłaszcza jeśli chodzi o sferę polityczną i naszego bezpieczeństwa narodowego). Ale może być też inaczej. Jeśli zawali się Unia Europejska, a po Brexicie przyjdą inne „exity”, np. Włoch, czy Francji, zaś w Niemczech wygrają populiści lub faszyści… Strach. No i przecież nie można wykluczyć, że za kilka lat Polska – doskonale zrepolonizowana i pełna „narodowych czempionów” – będzie zadłużona po uszy i będzie miała kłopoty z wypłacalnością.
Wtedy bardzo drogiego franka na pewno zobaczymy. Tak czy owak – wszelkie ruchy związane z przewalutowaniem kredytów warto wykonywać ostrożnie i na raty. Bo może się okazać, że przy którejś racie doczekamy się megapromocji. Wtedy warto będzie mieć duże zapasy gotówki, żeby z takiej megapromocji skorzystać, bo po niej może przyjść „megaścisk”.