Nikomu nie życzę, by musiał być klientem Ubezpieczeniowego Funduszu Gwarancyjnego, bo po pierwsze oznacza to, że było się „obiektem” jakiegoś niemiłego wypadku komunikacyjnego, a po drugie – że ów wypadek sprowokowała osoba nieubezpieczona. Zamiast po prostu iść do firmy ubezpieczeniowej sprawcy, która wypłaciłaby odszkodowanie, trzeba żebrać o pokrycie kosztów u państwowych urzędników. Co jednak w sytuacji jeszcze gorszej, gdy nie wiemy czy sprawca był ubezpieczony, bo po prostu zwiał z miejsca wypadku? Na pierwszy rzut oka sprawa jest przegrana, bo skoro nie ma sprawcy, to nie ma i odszkodowania. Na szczęście pierwsze spojrzenie tym razem jest mylące – nawet jeśli nie wiemy kto nas potrącił lub zniszczył auto – możemy iść do Ubezpieczeniowego Funduszu Gwarancyjnego i prosić o pokrycie kosztów szkody. Nie w każdym przypadku możemy, ale… o tym za chwilę.
Czytaj też: Dopłać 100 zł do polisy, a auto zastępcze przywiozą ci na miejsce wypadku
- Pięć lat PPK. Ile zarobili ci, którzy na początku zaryzykowali? Gdzie (dzięki PPK i nie tylko) jesteśmy na drodze do dodatkowej emerytury? Słodko-gorzko [WYCISKANIE EMERYTURY BY UNIQA TFI]
- Ile złota w portfelu w obecnych czasach? Jaki udział powinien mieć żółty kruszec w naszych inwestycjach? Są nowe wyliczenia analityków [STAĆ CIĘ NA ZŁOTO BY GOLDSAVER]
- Zdjęcia w smartfonie: coraz częściej pierwszy krok do… zakupów. Czy pożyczki „na fotkę” będą hitem sezonu zakupowego? Bać się czy cieszyć? [BANKOWOŚĆ PRZYSZŁOŚCI BY VELOBANK]
Czytaj też: Od 10 lat bez wypadku? Lojalny klient jednej firmy? To już bez znaczenia
Miałem ostatnio w rodzinie tego typu przypadek. Pewna dziewczyna jechała sobie spokojnie drogą krajową, gdy z jedącego z naprzeciwka tira wypadł jakiś przedmiot (później okazało się, że był to źle zamontowany lewarek czy inne ustrojstwo służące do mocowania przyczep) i trafił w koło. Opona oczywiście została dokumentnie zniszczona, a auto wylądowało w rowie. Na szczęście prędkość była przepisowa, a w okolicy drogi nie było drzew, o które można byłoby się rozbić, więc obyło się bez ofiar. Sprawca wypadku nawet się nie zatrzymał, choć powinien był zauważyć w tylnym lusterku, że jakieś auto ląduje w rowie. Wezwani na miejsce policjanci tylko rozłożyli ręce – nie było monitoringu, więc szanse na ustalenie i odnalezienie sprawcy są prawie żadne. Auto zwiezione lawetą do warsztatu, koszt naprawy – 4000 zł. Wyglądało na to, że trzeba będzie zapłacić z własnej kieszeni, bo auto nie miało AC. Dziewczę było jednak bystre i zerknęło do Ustawy o Ubezpieczeniowym Funduszu Gwarancyjnym. Znalazło tam taki oto zapis (art 98.):
„Do zadań Funduszu należy zaspokajanie roszczeń z tytułu ubezpieczeń obowiązkowych (…) za szkody powstałe na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej: 1) na osobie, gdy szkoda została wyrządzona w okolicznościach uzasadniających odpowiedzialność cywilną posiadacza pojazdu mechanicznego lub kierującego pojazdem mechanicznym, a nie ustalono ich tożsamości; 2) w mieniu, w przypadku szkody, w której równocześnie u któregokolwiek uczestnika zdarzenia nastąpiła śmierć, naruszenie czynności narządu ciała lub rozstrój zdrowia, trwający dłużej niż 14 dni, a szkoda została wyrządzona w okolicznościach uzasadniających odpowiedzialność cywilną posiadacza pojazdu mechanicznego lub kierującego pojazdem mechanicznym, a nie ustalono ich tożsamości„.
Przepis jest bardzo długi i dość skomplikowany, ale wynika z niego, że jeśli doszło do wypadku, a sprawca zwiał, to są dwa przypadki, w których można się zwrócić do UFG o pokrycie szkód. Pierwszy to refinansowanie kosztów leczenia jeśli wskutek zdarzenia ktoś poniósł uszczerbek na zdrowiu. Drugi to naprawa uszkodzonego pojazdu, ale tylko wtedy, gdy uszkodzony jest nie tylko samochód pechowca, ale też doznał on „rozstroju zdrowia trwającego dłużej, niż 14 dni”. W opisywanym przeze mnie przypadku „rodzinnym” zaszła ta druga okoliczność, bo choć poszkodowana nie została – na szczęście – ciężko ranna, to natychmiast po powrocie do miasta udała się do lekarza, który nakazał dwutygodniowe noszenie kołnierza ortopedycznego i zalecił pewne procedury lecznicze (nieistotne jakie). Bohaterka niniejszej historii oczywiście pieczołowicie zbierała wszystkie dokumenty, gdyż…
„Naruszenie czynności narządu ciała lub rozstrój zdrowia powinny zostać stwierdzone orzeczeniem lekarza, posiadającego specjalizację w dziedzinie medycyny odpowiadającej rodzajowi i zakresowi powyższych naruszeń czynności narządu ciała lub rozstroju zdrowia. W przypadku szkody w pojeździe mechanicznym świadczenie Funduszu podlega zmniejszeniu o kwotę stanowiącą równowartość 300 euro, ustalaną przy zastosowaniu kursu średniego ogłaszanego przez Narodowy Bank Polski obowiązującego w dniu ustalenia odszkodowania”
Krótko pisząc: trzeba udowodnić rozstrój ciała żeby odzyskać częściowe (potrącone o 300 euro) odszkodowanie dotyczące szkód na pojeździe. Cóż, dobre i to. Potyczki z UFG nie były łatwe, bo fundusz na początku w ogóle odrzucił roszczenie z przyczyn proceduralnych. Dopiero po odwołaniu i dorzuceniu dodatkowej porcji papierów urzędnicy łaskawie wypłacili pieniądze. Swoją drogą to słabe, że państwowy urząd, który powinien emanować troską o petenta, stara się „uwalać” roszczenia z automatu licząc na to, że klient się zniechęci i sobie pójdzie. Choć w tym przypadku moja opinia ma raczej charakter domniemania, niż stanowczej tezy, bo nie znam wszystkich szczegółów sprawy. Najważniejsze przesłanie z tej historii jest takie: jeśli będziecie ofiarą wypadku – czego nie życzę – którego sprawca się ulotni, a nie macie ubezpieczenia AC lub NW, to zawsze możecie próbować wyszarpać jakieś pieniądze z UFG. Warunek podstawowy: trzeba iść do lekarza i udowodnić przynajmniej 14-dniowy rozstrój zdrowia.