Prawo do odstąpienia od umowy kredytowej w ciągu 14 dni od jej podpisania bez podania przyczyny jest jedną z największych zdobyczy prawa konsumenckiego. W czasach, gdy umowy kredytowe mają po kilkanaście stron zapisanych drobnym druczkiem, gdy do ich przeczytania potrzeba już nie kwadransów, lecz godzin, możliwość przeanalizowania wszystkiego na spokojnie i wycofania się, jest nieoceniona. Wielu konsumentów dzięki temu wyplątało się z toksycznej umowy.
Wydawałoby się, że prawo w tej mierze jest tak precyzyjne, że żadne nieporozumienia nie wchodzą w grę. A tymczasem… jeden z moich czytelników już po podpisaniu umowy o kredyt hipoteczny z Bankiem Pekao doszedł do wniosku, że został przez bankowców wprowadzony w błąd. Zgodnie z prawem odstąpił od umowy – złożył standardowy druk o odstąpieniu. I zakładał, że oznacza to również umorzenie prowizji kredytowej. Chodziło o niebagatelną kwotę 3000 zł. Na szczęście kredyt nie był jeszcze wypłacony, więc owe 3000 zł też jeszcze nie zostało przez klienta przelane.
- Pytają, skąd mamy pieniądze, co zamierzamy za nie kupić, żądają potwierdzania danych lub aktualizacji dokumentów. Skąd rosnąca ciekawość banków? [POLECA ING]
- Niemiecki bank centralny przystępuje do obrony gotówki. I rysuje trzy scenariusze zmian w świecie płatności. Czy to może być dobry wzór dla nas? [POLECA EURONET]
- Dobry rok dla inwestujących w obligacje? Rozmowa z zarządzającym funduszami [zaprasza UNIQA TFI]
Wyobraźcie sobie, że bank… odmówił. Oświadczono klientowi, że prowizji mu nie umorzą, gdyż klient nie wywiązał się z umowy. Z umowy kredytowej wynikało, że klient musi spełnić trzy warunki formalne, by bank wypłacił kredyt. Klient tych warunków nie spełnił i to – zdaniem banku – zadecydowało, iż kredyt nie został uruchomiony. Nie zaś odstąpienie przez klienta od umowy. Jeśli zaś umowa upada z powodu niewypełnienia przez klienta jej warunków, to bank nie ma obowiązku zwracać prowizji.
„Próbowałem negocjować z bankiem, jednak bez skutku. Spotykałem się z kierownikiem działu, dyrektorem oddziału, przedstawiłem również kompromisową propozycję zapłaty 500 zł, tytułem wynagrodzenia pracy bankowców przy tej umowie. Wszystko na nic. Bank wydzwaniał do mnie i wysyłał pisma o zaleganiu z płatnościami, informował też o narastaniu odsetek od tych 3000 zł. Sprawę przekazał również do firmy windykacyjnej”
– pisze do mnie klient. W tym momencie warto wspomnieć – choć nie jest to kluczowe dla sprawy i będzie elementem subiektywnej oceny klienta – dlaczego w ogóle postanowił wycofać się z kredytu. Otóż bank miał sfinansować część kosztów budowy domu. Przed podpisaniem umowy kredytowej mój czytelnik został zobowiązany do zawarcia kontraktu z deweloperem. Była w nim określona wartość prac i nieruchomości. Na tę wartość klient posiadał zdolność kredytową w Banku Pekao. Już po podpisaniu kontraktu bank – jak twierdzi klient – podważył wartość nieruchomości, obniżając ją o 20.000 zł w stosunku do wartości umowy klienta z deweloperem.
Niestety, to jest zawsze poważne ryzyko finansowania budowy domu kredytem. Banki starają się konserwatywnie wycenić nieruchomość, a deweloper wycenia wartość prac „na bogato”. I mamy niedopasowanie. Bank jednocześnie wyszedł z propozycją nie do odrzucenia. Zaproponował klientowi udzielenie kredytu gotówkowego na brakującą kwotę 20.000 zł. Z oprocentowaniem 8% rocznie i prowizją 3%. Cóż, skoro na kredytach gotówkowych zarabia się lepiej, niż na hipotecznych, to trzeba wmówić klientowi, że na hipoteczny w żądanej przez niego kwocie go nie stać i wcisnąć mu trochę „szybkiej gotówki”, wysoko oprocentowanej.
W tym przypadku klient doszedł do wniosku (to też jego subiektywna opinia), że jest robiony w bambuko, a poza tym szlag go trafił, gdy przypomniał sobie, że w biurze doradcy finansowego, z którego usług korzystał, podsunęli mu pod nos oświadczenie, że „środki finansowe kredytobiorcy przeznaczone na wkład własny nie pochodzą z kredytu”. Jak to „nie pochodzą”, skoro właśnie bank chce, by pochodziły?
Klient więc stwierdził, że ma dość tej ciuciubabki i choć umowę kredytową podpisał, po kilku dniach zastanowienia postanowił się z niej wycofać. Miał po temu dobry powód, bo w tzw. międzyczasie inny bank udzielił mu kredytu na wyższą kwotę (anihilując konieczność „dopychania” bilansu szybką gotówką).
„Kredyt z Pekao podpisałem – mimo, że miałem „w procesie” wniosek w innym banku – bo naciskali i mówili, że i tak mam 14 dni na wycofanie się. Był koniec miesiąca wiec być może musieli wyrobić target. Z dwojga złego wołałem wziąć kredyt na zaniżoną wartość, niż zostać z niczym. Zwłaszcza, że umowę z deweloperem już miałem podpisaną i wycofać się z budowy nie mogłem. Na szczęście otrzymałem informację iż inny bank przedstawił lepszą ofertę”
Nie będę wnikał w ocenę tego czy Bank Pekao zachował się nie fair, wyceniając wartość nieruchomości, czy „tylko” ostrożnie, ale to jednak tylko tło do sprawy żądania przez bank 3000 zł prowizji od kredytu, który został zerwany. Na miejscu bankowców już bym się nie wyrywał do wojowania z klientem. Skoro sytuacja wymknęła się spod kontroli i klient nie dał się ubrać ani w szybką gotówkę, ani w całą resztę produktów finansowych sprzedawanych mu w pakiecie, to trzeba było po prostu odpuścić.
Bank jednak był jak czołg albo jak żubr jakiś, który stawia się czasem. Klient zaś nie miał ochoty pozbywać się zwoich niezbywalnych praw konsumenckich i poszedł najpierw do UOKiK-u, skąd odesłali go do Rzecznika Praw Konsumenta, a stamtąd – do Arbitra Bankowego. Tam klient złożył wniosek o ustalenie, że prowizja, której zażądał Bank Pekao, się bankowi nie należy. Napisał coś w rodzaju krótiego pozwu, przedstawił kilka argumentów, zapłacił 50 zł wpisowego i czekał na wynik. A oto on:
Arbiter Bankowy odpisał po kilku tygodniach, że racja jest po stronie mojego czytelnika. Przypomniał, że od 18 grudnia 2011 r. obowiązuje Ustawa o kredycie konsumenckim i art. 53, który pozwala odstąpić od umowy w ciągu 14 dni od jej zawarcia bez podania przyczyny. W takim przypadku bank może zażądać tylko zwotu kapitału oraz odsetek za okres faktycznego korzystania z kredytu oraz bezzwrotnych opłat, które poniósł na rzecz organów administracyjnych w związku z przygotowaniem umowy.
„Cała ta sytuacja kosztowała mnie wiele nerwów i niepewności – teraz mogę stwierdzić, iż bank próbował wyłudzić ode mnie 3000 zł. W związku z powyższym zastanawiam się wystąpić do banku o zadośćuczynienie”
– zwierzył się czytelnik. Uważam, że nie byłby bez szans, biorąc pod uwagę, iż ma w ręku mocne karty oraz może udowodnić dobrą wolę i chęć dogadania się z bankiem. A bank – niekoniecznie jest w stanie zrewanżować się tym samym. Co prawda w polskim prawie dość trudno walczyć o zadośćuczynienie, bo sądy często oczekują wykazania materialnej szkody (a w tym przypadku klient stracił głównie czas i nerwy), ale z drugiej strony… Sprawa jest tak czarno-biała, że na miejscu bankowców już dziś zaproponowałbym mojemu czytelnikowi ugodę i solidną nawiązkę. Ciszej nad tą trumną.