Tego samego dnia, w którym Jarosław Kaczyński ostatecznie rozwiał nadzieje frankowiczów na ustawowe przewalutowanie ich kredytów, wicepremier Mateusz Morawiecki – zapewne trochę po to, by nieco udobruchać wściekłych wyborców – zapowiedział zwiększenie, nawet czterokrotne, specjalnego funduszu wsparcia kredytobiorców będących w tarapatach. Fundusz nie jest żadną nowinką, został utworzony jeszcze za czasów poprzedniej ekipy rządzącej jako odpowiedź na obietnice PiS dotyczące przewalutowania. Banki zrzuciły się nań kwotą 600 mln zł. Fundusz nie przyznaje darowizn, ani zapomóg, ale jedynie przejmuje na pewien czas – najdłużej na 18 miesięcy – obowiązek spłacania rat. Jest to rodzaj koła ratunkowego dla kredytobiorcy, by mógł przez kilka, kilkanaście miesięcy zająć się swoimi sprawami, nie martwiąc się o pieniądze na spłatę rat kredytowych. Maksymalne wsparcie w ramach programu wynosi 1500 zł miesięcznie, na jednego kredytobiorcę fundusz może przeznaczyć maksymalnie 27.000 zł.
Warunki przyznania pożyczki? Trzeba się „wykazać”: a) statusem bezrobotnego lub b) wysoką relacją raty kredytowej do dochodów (minimum 60%), albo c) niskim dochodem na osobę w rodzinie (poniżej 634 zł po odliczeniu raty kredytu). Jest to nieoprocentowana pożyczka, co oznacza, że mając kłopoty finansowe wynikające z bezrobocia lub raty wysokiej w stosunku do dochodów znacznie bardziej opłaca się udać po wsparcie tutaj, niż zaciągać jakieś inne, komercyjne pożyczki. I jeszcze jeden bonus: między zakończeniem finansowania rat klienta o momentem, kiedy ten musi zacząć oddawać pieniądze są dwa lata przerwy, zaś pożyczka może być spłacana nawet przez osiem lat
- Bezpieczna szkoła i bezpieczne dziecko w sieci, czyli czego nie robić, by nie „sprzedawać” swoich dzieci w internecie? [POWERED BY BNP PARIBAS]
- Wybory w USA: branża krypto wstrzymała oddech. W świecie finansów to ona ma najwięcej do ugrania. Po wyborach nowe otwarcie? [POWERED BY QUARK]
- Pieniądze w rodzinie, jak o nich rozmawiać, żeby nie było niemiło? Natalia Tur i Maciej Samcik [POWERED BY BNP PARIBAS / MISJA OSZCZĘDZANIE]
PRZYPADEK 1: „CZY PANI NA PEWNO JEST BEZROBOTNA”? Kłopot w tym, że choć fundusz jest – a i potrzebujących zapewne nie brakuje – to jego wykorzystanie jest śladowe. Kilka miesięcy temu pisałem, że został „nadgryziony” zaledwie w 1%. Wszyscy się zastanawiają jak to możliwe, że nikt nie chce niemal darmowego wsparcia? Ludzie nie wiedzą o takiej możliwości? Warunki są zbyt trudne do spełnienia? Polacy gardzą pomocną dłonią bankowców? Wydaje mi się, że rozwiązanie jest dużo bardziej oczywiste. Kryje się w art. 16 ust. 7. ustawy regulującej zasady udzielania wsparcia kredytobiorcom w tarapatach. Brzmi on tak:
„Po upływie sześciu miesięcy od terminu określonego w art. 6 ust. 1 środki Funduszu, które nie zostały użyte lub zarezerwowane na udzielenie wsparcia, zwracane są kredytodawcom, w transzach półrocznych, proporcjonalnie do sumy dokonanych wpłat i uzupełnień, pomniejszonej o wartość wsparcia przyznanego kredytobiorcom, będącym klientami danego kredytodawcy”
– krótko pisząc fundusz jest zwrotny. Czyli tak skonstruowany, że bankom nie opłaca się pomagać swoim klientom, bo jeśli im nie pomogą, to dostaną kasę z powrotem. To trochę tak, jakbym zaoferował komuś pomoc, ale tę część, której nie wykorzysta, mógłbym mu zabrać. Zapewne też szukałbym sposobu na to, by mógł wykorzystać jak najmniejszą część moich pieniędzy. To oczywiście tylko moje domniemanie, powodowane znajomością realiów bankowych, w których często pracownicy zwiększający przychody banku kosztem klientów są nagradzani premiami. Nie mam liczb potwierdzających, że banki strukturalnie i masowo zniechęcają lub utrudniają klientom składanie wniosków o wsparcie, ale znam kilka przypadków, które potwierdzają właśnie takie podejście.
„Złożyłam wniosek o skorzystanie z ustawy. Bank odrzucił mój wniosek, w zasadzie nie podając nawet przyczyny. Wcześniej próbowano bezprawnie wyłudzać ode mnie dokumenty dotyczące dochodów, sytuacji rodzinnej i inne dane, które nie są potrzebne do rozpatrywania wniosku. Bank poinformował mnie także, że może przeliczyć mi ponownie zdolność kredytową! W mojej ocenie była to próba zastraszenia i odwiedzenia mnie od chęci skorzystania z dobrodziejstw ustawy”
– taki list jednej z klientek Raiffeisen Banku, posiadaczki kredytu frankowego, przekazał mi p. Arek Szcześniak, szef stowarzyszenia „Stop Bankowemu Bezprawiu”. Jakkolwiek „firma” jest znana z bardzo radykalnych poglądów na działalność banków, a jej członkowie zwykle widzą swoje relacje z bankowcami wyłącznie w czarnych barwach, to obawiam się, że tym razem nie ma zbyt dużo koloryzowania (choć trochę jest, o czym dalej). Klientka w chwili składania wniosku była osobą bezrobotną, samotnie wychowującą dzieci (w tym jedno niepełnosprawne), a więc spełniającą przesłankę do skorzystania z pomocy przewidzianej ustawą (a nawet – jak twierdzi – wszystkie trzy, choć wystarczy spełnić jedną). Twierdzi też, że dopełniła wszelkich formalności: złożyła kompletny wniosek wraz z kompletem oświadczeń z pouczeniami o odpowiedzialności za składania fałszywych oświadczeń.
„Pomimo tego bank żądał ode mnie dokumentów do których nie był uprawniony i których ani ustawa ani rozporządzenie ministra finansów nie przewiduje jako podstawy do pozytywnego rozpatrzenia wniosku”
– twierdzi klientka. Mam kopię odpowiedzi banku na jej wniosek, jest bardzo ogólna i napisana w myśl prawniczej nowomowy. Wynika z niej, że klientka „nie przedłożyła wymaganych dokumentów”. Bankowcy nie wymieniają jednak których dokumentów im zabrakło do pełni szczęścia (albo raczej nieszczęścia, patrząc przez pryzmat bankowego rachunku wyników). Zapewne nie zabrakło zaświadczenia z urzędu pracy o statusie osoby bezrobotnej (bo to przecież była główna podstawa złożenia wniosku). Zakładam, że bank mógł zażądać od klientki potwierdzenia, że sama nie zwolniła się z pracy bądź nie została wyrzucona dyscyplinarnie. Bank miał prawo w ten sposób się zachować, bo ustawa mówi, że może weryfikować spełnienie przez klienta warunków uprawniających do wsparcia. Klientka, zamiast się oburzać, mogła też dostarczyć dokumenty dochodowe i z łatwością udowodnić, że wsparcie należy jej się również z powodu wysokiej relacji raty do dochodów oraz po prostu z powodu niskich dochodów.
Inna sprawa, że generalnie ustawa projektuje proces udzielania wsparcia nieco inaczej, niż jego realizację przedstawiają klienci banków. Po pierwsze klient składa wniosek i załącza oświadczenia dotyczące jego sytuacji. Po drugie bank sprawdza formalnie czy wszystkie rubryki są właściwie wypełnione i przekazuje wniosek do Banku Gospodarstwa Krajowego. Po trzecie BGK podpisuje z kredytobiorcą umowę o wsparciu, zaś kredytobiorca podobną umowę z bankiem-kredytodawcą po uprzedniej weryfikacji czy zostały spełnione warunki przyznania wsparcia.
A zatem na etapie sporządzania wniosku bank nie powinien w ogóle nic od klienta żądać – poza wnioskiem i oświadczeniami. Dopiero po przyjęciu wniosku przez BGK może następić weryfikacja. Najwyraźniej banki upraszczają proces i już na etapie składania wniosku próbują prześwietlać klientów.
PRZYPADEK 2: „MAŁO PAN ZARABIA? A TEN PRZELEW?” Ale nie o to chodzi. Nie podoba mi się, że bank – widząc wniosek złożony przez kredytobiorcę mającego status bezrobotnego, szuka dziury w całym i powodów, by nie wypłacić pieniędzy. Nawet jeśli w jednym czy drugim przypadku wsparcie – mające zresztą zwrotny charakter, tu „prezentem” jest tylko odroczony okres spłaty i brak oprocentowania – trafiłoby do osób, które nie do końca na nie zasłużyły, to być może bankowcy mogliby przymknąć na to oko. Bo to, że ktoś „nie do końca zasłużył” nie oznacza, że nie warto mu pomóc. Jeśli klient jest bezrobotny, wychowuje samotnie dzieci i ma kredyt we frankach, a zgłasza się po nieoprocentowaną pożyczkę (a nie po umorzenie rat, ani kredytu), to czy warto szukać dziury w całym? Zawieszając w próżni to pytanie pędzę już do pana Wojciecha, innego frankowego kredytobiorcy, który przyszedł po wsparcie. Tu też nie jest łatwo.
„W celu złożenia tego wniosku byłem dotąd w oddziale banku w sumie trzykrotnie, a w tzw. międzyczasie odbyłem z jego pracownikami sześć rozmów telefonicznych. Za każdym razem pracownica udzielała mi sprzecznych informacji na temat tego, jak wypełnić wniosek i jakich informacji oczekują ode mnie bankowcy”
– skarży się mój czytelnik. Bank Millennium – bo to on udzielił kredytu – najpierw zażądał od niego wyciągów uznań na jego koncie osobistym. Oświadczono, że nie przyjmą „zwykłych” wyciągów z konta. Klient ma się zalogować do swojego banku i wydrukować wyciągi na komputerze w oddziale, w obecności pracowników. Nie ma jak zaufanie do klienta. Bankowcy muszą mieć sporo za uszami, skoro każdego klienta podejrzewają, że będzie pracowicie fałszować wyciągi bankowe, żeby dostać pożyczkę zeroprocentową. Ale nic to. Po kilku dniach od złożenia pełnego wniosku do pana Wojciecha zadzwoniła ta sama osoba z banku i oświadczyła, że analityk bankowy żąda nie tylko wyciągów z honorariami, ale także… wykazu wszystkich operacji na koncie w ostatnim roku. Oczywiście z wydrukiem w oddziale. Tacy są skrupulatni.
„Przy udzielaniu tego kredytu (tzn. refinansowaniu kredytu z innego banku) w 2008 r. bank praktycznie nie sprawdzał mojej zdolności kredytowej – wystarczyło mu zaświadczenie z poprzedniego banku, że kredyt był tam przez ostatni rok regularnie spłacany. Jasne, to moja „wina”, że się zadłużyłem na 95% wartości nieruchomości, ale z perspektywy czasu mam podejrzenie, że i bankowi bardzo się wtedy opłacało, żeby przy mojej ówczesnej zdolności kredytowej nie pojawił się żaden znak zapytania. Teraz, kiedy stoję „pod ścianą”, zachowują się tak, aby było jeszcze trudniej”
– pisze pan Wojciech, którego stać na to, żeby regulować na bieżąco dwie trzecie aktualnej raty – czyli mniej więcej tyle, ile wynosiła ona na samym początku spłacania kredytu. Mój czytelnik złożył wniosek na podstawie przesłanki, iż koszty obsługi kredytu przekraczają 60% jego miesięcznych dochodów. Wniosek wydawał mu się formalnością, bo choć jego dochody się wahają, to z wyliczeń wychodziło, że koszt obsługi kredytu to 73% tego, co wpływa do jego domowego budżetu. Rata bez ubezpieczeń to 3115 zł, zaś aktualny dochód netto – 4280 zł. Bank kilkakrotnie żądał uzupełnienia dokumentów. Pan Wojciech oczywiście to zrobił, bo przecież w jego interesie było, żeby wniosek rozpatrzono jak najszybciej. Po dwóch miesiącach przerzucania się papierkami pan Wojciech dostał wiadomość, że… wniosek został zweryfikowany negatywnie, ponieważ klient nie spełnia przesłanki ustawowej do otrzymania wsparcia, tzn. rata stanowi mniej niż 60% jego dochodów.
Pan Wojciech zażądał pisemnego uzasadnienia negatywnej weryfikacji wniosku, ale dowiedział się, że… nie może go dostać. Przez telefon powiedziano mu natomiast, że wniosek weryfikował „analityk z banku”. A jak weryfikował? Trzymajcie się foteli. Otóż ocenił dochody klienta na podstawie nie średniej wartości przelewów z wynagrodzeniem (chociaż nimi dysponował), ale na podstawie… zaświadczenia z jednego, wybranego miesiąca, w którym tak się złożyło, że klient dostał dwa przelewy z honorariami (w maju, czerwcu i lipcu dostał wypłatę małą, a w sierpniu – dużą). Na tej podstawie „analitykowi bankowemu” wyszło, że dochody pana Wojciecha z pracy są dwa razy wyższe niż w rzeczywistości… „Analityk”, obliczając drugą nóżkę tego ustawowego współczynnika czyli „miesięczne koszty obsługi kredytu”, nie wziął też pod uwagę, że razem z ratą kapitałowo-odsetkową klient płaci bankowi obowiązkowe comiesięczne ubezpieczenia. „Analityk” uznał, że to nie są „koszty obsługi”.
„Personel Banku Millennium rozmawia ze mną, mówiąc brutalnie, jakbym był idiotą. Muszę tłumaczyć tym ludziom, że białe jest białe, a czarne jest czarne – a oni do mnie mówią, że „takie są procedury”. Do tego parę razy mnie zwyczajnie okłamano – np. pani z placówki mi mówi, że ich procedura wynika z ustawy. No to wyciągam ustawę i proszę o pokazanie gdzie jest ten wymóg, którego spełnienia bank żąda. No i ona wtedy patrzy na mnie wzrokiem tego Grzesia, co opowiadał cioci, że wrzucił list do skrzynki…”
– pisze pan Wojciech. Żeby było jeszcze zabawniej – w ustawie „o wsparciu kredytobiorców” nie ma zapisanej żadnej ścieżki odwoławczej. Po prostu: ustawodawca nie wyobraził sobie sytuacji, w której kredytobiorca składa uzasadniony, kompletny wniosek o wsparcie, a bank weryfikuje go negatywnie bez uzasadnienia. Nie wiadomo, co w tej sytuacji ma robić kredytobiorca, który ma oczywisty problem ze spłatą kredytu (bo przecież jakby nie miał, to by nie składał wniosku o wsparcie, prawda?). A więc ta rzekomo „ratunkowa” ustawa ma wielką dziurę – możliwa jest sytuacja, w której bank-kredytodawca może utrudnić lub uniemożliwić dostęp do wsparcia nawet w sytuacji, kiedy przesłanki są oczywiste, a kredytobiorca ma nóż na gardle. I nic nie można w tej sprawie zrobić. Ani się odwołać, ani pozwać nikogo do sądu. A bank za sześć miesięcy dostanie zwrot swojej składki do funduszu wsparcia kredytobiorców „ze względu na brak zainteresowania klientów pomocą”.
„I Pan, i inni dziennikarze się dziwowaliście, dlaczego tak mało kredytobiorców korzysta z Funduszu Wsparcia Kredytobiorców. Niektórzy nawet twierdzili, że tak mała liczba wniosków „pomocowych” to jest dowód na to, że nikt żadnej pomocy nie potrzebuje i te kredyty się świetnie spłacają. A co jeśli ludzie, którzy naprawdę desperacko potrzebują tej pomocy, odbijają się od takiej ściany jak ja?”
– kończy swój pełen rozgoryczenia list pan Wojciech z Krakowa. A ja mam w związku z tym kilka komunikatów. Po pierwsze do Banku Millennium. Dysponuję namiarem na pana Wojciecha, więc gdyby ktoś w banku chciał jednak pokazać lepsze oblicze tej instytucji, to służę wsparciem. Mam też prośbę do El Comendante z Nowogrodzkiej i jego prawej ręki, wicepremiera od wszystkiego. Przestańcie Panowie udawać, że istnieje jakiś Fundusz Wsparcia Kredytobiorców, który załatwia problem osób nie radzących sobie ze spłatą rat. To jest fikcja i albo coś z tym zrobicie, albo będziecie przykładać rękę do tej fikcji. Chciałbym też zaczepić Krzysztofa Pietraszkiewicza, prezesa Związku Banków Polskich, który co drugi dzień opowiada o tym jak branża wspiera klientów. Jest robota do wykonania, Panie Prezesie.
Procedura udzielania wsparcia z tego magicznego funduszu – choć, do cholery, to nie jest żadna darowizna, tylko nie oprocentowana pożyczka – jest „nie dla ludzi”, skomplikowana i pełna pułapek. Mam też wrażenie, że ludzie nie korzystają z tego „wsparcia”, bo się obawiają pewnej stygmatyzacji. Nie chodzi tylko o to, że bank – tak jak postraszył członkinię SBB – „zrewanżuje się” za wniosek o wsparcie ponownym prześwietleniem zdolności kredytowej i Bóg wie co z tego wyniknie.
„W mojej obecności personel przy każdym kolejnym punkcie dokumentów dzwonił do „analityków” i wrzeszczał do słuchawki przez cały oddział: „Czeeeeść, tutaj pan przyszedł prosić o wspaaaaarcie z funduuuuszu, bo maaa probleeem zeeee spłatąąąąąą kredytuuuuu hipotecznegooooo!!!”. W czasach, kiedy pracownik banku w zwykłym okienku kasowym nie wymienia głośno wpłacanych albo wypłacanych kwot, tylko zapisuje je na karteczkach – no przyznaję, obezwładniło mnie, ale przede wszystkim: zawstydziło, tak po prostu”
– opowiadał mi pan Wojciech. Cała ta ustawa i „obsługa” procesu ubiegania się o wsparcie odwołuje się do języka jałmużny („wsparcie”, „potrzebujący”, „trudna sytuacja”. To mogą być właściwe odpowiedzi na pytanie: dlaczego ludzie się po tę pomoc nie pchają? Panie premierze Morawiecki. Jeśli to ma tak wyglądać, to może sobie Pan zwiększać ten fundusz nawet i dziesięciokrotnie. I tak nikt nie będzie z niego korzystał. A nawet jeśli taki śmiałek się znajdzie, to bank – wiedziony nadzieją, że pieniądze włożone do funduszu będzie mógł wkrótce wyjąć – skutecznie takiego delikwenta zniechęci.