Pomysł Ministerstwa Energii dotyczący dopłat do rachunków za prąd to jedna wielka zagadka. Ponieważ nikt nie wie jak dokładnie miałyby one wyglądać, mnożą się spekulacje dotyczące skutków takiej regulacji. Te mniej fatalistyczne mówią o możliwości zachwiania konkurencji na rynku energii, a skrajnie spiskowe – nawet o tym, że można tę regulację wyorzystać w… energetycznej bitwie o Warszawę
Po tym, gdy do mediów przeciekły informacje o proponowanych przez państwowe koncerny energetyczne dużych podwyżkach cen prądu (miałyby obowiązywać klientów od stycznia) minister energii zapowiedział, że rząd z budżetu pokryje wszystkim obywatelom koszty tych podwyżek.
- Pięć lat PPK. Ile zarobili ci, którzy na początku zaryzykowali? Gdzie (dzięki PPK i nie tylko) jesteśmy na drodze do dodatkowej emerytury? Słodko-gorzko [WYCISKANIE EMERYTURY BY UNIQA TFI]
- Ile złota w portfelu w obecnych czasach? Jaki udział powinien mieć żółty kruszec w naszych inwestycjach? Są nowe wyliczenia analityków [STAĆ CIĘ NA ZŁOTO BY GOLDSAVER]
- Zdjęcia w smartfonie: coraz częściej pierwszy krok do… zakupów. Czy pożyczki „na fotkę” będą hitem sezonu zakupowego? Bać się czy cieszyć? [BANKOWOŚĆ PRZYSZŁOŚCI BY VELOBANK]
„Rachunek za prąd się nie zmieni”. A naprawdę?
„Rachunek za prąd się nie zmieni” – uspokajał konsumentów minister. Ale mamy jednak cienia ustawy, rozporządzenia, decyzji… czegokolwiek, co mogłoby jego słowa uwiarygodnić. A raf przy wprowadzeniu takiego pomysłu jest dużo – konieczność poprawiania budżetu państwa, poszukania mechanizmu dopłat, niewykluczone, że również uzyskania zgody Komisji Europejskiej. Ale nie to jest najgorsze.
Czytaj też: Rząd zapowiada program Prąd+. Trzy opcje i pięć argumentów, że dopłaty to zły pomysł
Istnieje ryzyko, że wprowadzenie dotacji wypaczy relacje pomiędzy rywalizującymi o klientów firmami oraz wpłynie na decyzje samych klientów, bo np. korzystanie z usług niektórych firm przestanie im się oplacać. Scenariusze są bowiem następujące:
>>> Dopłaty równe wzrostowi taryf w poszczególnych firmach. Ale to bez sensu, bo jednej firmie URE może zatwierdzić wyższą taryfę, a innej – niższą. W normalnych okolicznościach firma tańsza miałaby większą szansę na przyciąganie klientów. A jeśli pojawią się dopłaty, klientom zacznie być wszystko jedno – pozostając w firmie, która podwyższyła ceny najbardziej nic nie stracą. A firma, która w podwyżkach się poskromiła, okaże się frajerem roku.
>>> Takie same kwotowo dopłaty dla każdego konsumenta. Ten wariant mógłby spowodować, że część klientów jednak zapłaci więcej za prąd, bo podwyżki w niektórych firmach będą większe, niż kwota zwracana przez rząd.
Kto musi pytać URE o zgodę na podwyżkę, a kto nie?
Zwolennicy teorii spiskowych mogą dostrzec w tej całej historii drugie dno. Jakie? Obowiązek taryfowania cen sprzedaży energii elektrycznej dotyczy tylko czterech firm kontrolowanych przez Skarb Państwa. Jedyny prywatny, niemiecki sprzedawca prądu „z urzędu”, czyli RWE (teraz Innogy) przed dekadą wywalczył sądownie prawo do nie przedkładania taryf do akceptacji URE.
Skoro więc rząd obiecuje pełną refundację wzrostu rachunków, a nad Innogy nie wisi żaden „ogranicznik” w postaci urzędników URE, to kwota „odpowiedzialności” rządu jest niczym nieograniczona. Firma mogłaby dowolnie podwyższyć ceny, a rząd musiałby z pieniędzy wszystkich podatników te podwyżki refundować, nie najbiedniejszym przecież, mieszkańcom Warszawy.
Byłby na to pewien patent. Może refundacja podwyżek – wbrew temu, co obiecuje minister, mówiąc o „wszystkich gospodarstwach domowych” – obejmie tylko kwoty zatwierdzane przez URE? Wtedy pojawiłaby się dziwaczna sytuacja. Jeśli od nowego roku ceny np. w PGE wzrosną o 10%, to klienci tej firmy otrzymają „zwrot” podwyżki. A prawie milion klientów Innogy i ok. 600.000 klientów niezależnych sprzedawców?
Gdyby ich ministerialna refundacja nie objęła, to albo dopłacaliby do interesu i refundowali klientom podwyżki z własnej kieszeni albo ich klienci – inaczej, niż klienci firm państwowych – płaciliby więcej.
Czy to byłby jeszcze wolny rynek? Kto chciałby zostać w ramionach drogiego sprzedawcy prądu, jeśli u konkurencji rząd będzie dopłacał do rachunku? Efektem byłby exodus klientów od firm niezależnych do zależnych od rządu, czyli takich, które dostają dopłaty. Czy w tej sytuacji niepaństwowym sprzedawcom opłacałoby się robić tu interesy? Pomijam tu ewentualne zarzuty – być może pozwalające sądownie zablokować dopłaty – o nieuczciwą konkurencję.
Czy dopłaty mogą być batem na niemieckie panowanie nad Warszawą?
A może… tu włącza się najbardziej spiskowa teoria, o to właśnie chodzi? Warszawski, bogaty rynek jest łakomym kąskiem, którego zazdrośnie strzeże właśnie wyżej wspomniane Innogy. W tym roku państwowe PGE wytoczyło armaty i stworzyło dedykowaną do obsługi Warszawiaków markę Lumi, która jednak – mimo niezłej oferty – nie ma aż takiej siły przebicia, by naruszyć pozycję Innogy.
Nie da się? Gdyby nagle okazało się, że Innogy ma znacznie droższy prąd, niż firmy państwowe – a to dałoby się osiągnąć wprowadzając dopłaty do rachunków „zblokowane” z podwyżkami zaakceptowanymi przez URE – niemiecki hegemon na warszawskim rynku miałby problem. Zapewne zaskarżyłby cały mechanizm jako nieuczciwą konkurencję, ale czy zatrzymałby państwowy „dopłatowy” walec?
Tak się składa, że na niemieckim rynku zachodzą właśnie duże zmiany własnościowe – firma E.ON przejmuje biznes dystrybucji prądu od grupy Innogy. Czasem przy takich operacjach firma „oddająca” część działalności na rodzimym rynku pozbywa się też tej działalności na zagranicznych rynkach. A decyzja o dopłatach za prąd tylko „dla swoich” tę decyzję tylko by ułatwiła i przyspieszyła.
Nie byłoby takich spekulacji gdyby operacja wprowadzenia rekompensat za podwyżki była odpowiednio zapowiedziana, przygotowana i ogłoszona, a nie robiona na ostatnią chwilę i bez podawania żadnych szczegółów.
Czytaj też: Zmiana taryf na prąd to tylko kwestia czasu. Zdradzamy sposoby, jak się bronić przed podwyżkami!
Źródło zdjęcia: Skitterphoto/Pixabay