Dziś mam złe wieści dla najbardziej przezornych i roztropnych konsumentów. Jest niemal pewne, że aż do 2020 r. inflacja coraz bardziej będzie niszczyła wartość naszych oszczędności. Zaś NBP – którego głównym celem powinna być ich ochrona – nie kiwnie nawet palcem, by to zmienić. Co nam grozi?
Z czego wynika mój pesymizm? Z dwóch rzeczy. Po pierwsze Narodowy Bank Polski ogłosił właśnie najnowsze projekcje dotyczące inflacji. Według nich na koniec tego roku średni wzrost cen będzie wynosił mniej więcej tyle, ile dziś (2,1%), ale w kolejnych latach – znacznie przyspieszy. Na koniec 2019 r. inflacja wynieść ma już 2,7%, zaś na koniec 2020 r. – nawet 3%.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
To są prognozy wynikające z najbardziej prawdopodobnych scenariuszy makroekon0micznych, ale NBP ma też scenariusze alternatywne. Dość prawdopodobne – zdaniem banku centralnego – są takie opcje, że inflacja dojdzie do poziomu 3,6% lub że zatrzyma się w okolicach 2,2%.
Krótko pisząc: ceny będą szły w górę. Ale czy w ślad za tym zmieni się oprocentowanie depozytów w bankach? Szanse na to są marne, bo po pierwsze cena pieniądza na rynku międzybankowym ma się utrzymywać – według NBP – na obecnym poziomie (WIBOR dziś wynosi 1,7%), a po drugie prezes NBP Adam Glapiński ostatnio stwierdził bez ogródek, że stopy procentowe banku centralnego też do 2020 r. mogą nie wzrosnąć (dziś podstawowa stopa wynosi 1,5%).
„Gdyby nie zmieniły się dane, na podstawie których pracujemy, to w tym roku podwyżka stóp wydaje się całkiem nieprawdopodobna (…) Szczerze mówiąc, to według tej prognozy do 2020 r. nie widzę powodów do podnoszenia stóp. Jest to natomiast tak odległy czas, że trudno racjonalnie przewidywać co się wtedy stanie”
– powiedział prezes Glapiński po ostatnim, marcowym posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej. Mamy więc trzy prognozowane liczby: rosnącą do 3% rocznie inflację naszych oszczędności w bankach (i pieniędzy w portfelach), pozostające na obecnym poziomie rynkowe stopy oprocentowania pieniędzy oraz stopy „urzędowe” też bez zmian.
Uwaga: „podatek inflacyjny” wzrośnie!
To wszystko oznacza długie kłopoty dla naszych oszczędności utrzymywanych w bankach – bo to one są najbardziej podatne na wzrost inflacji. Jest niemal pewne, że oprócz podatku dochodowego i podatku od zysków z oszczędności będziemy płacili rządowi także „podatek inflacyjny”, oznaczający spadek realnej wartości pieniędzy.
Obecnie średnie oprocentowanie depozytów zakładanych na rok wynosi ok. 1,6% (to też dane NBP, dotyczące stycznia). Analitycy, którzy liczą oprocentowanie najlepszych na rynku depozytów szacują je na 2,2-2,3%. Tyle można zarobić przekładając pieniądze z banku do banku i korzystając wyłącznie z aktualnie najlepszych ofert krótkoterminowych.
Przy obecnej inflacji na poziomie 2% średni depozyt przynosi w skali roku 0,7% realnej straty. Jeśli więc mamy w banku 20.000 zł oprocentowane na 1,6%, to co prawda „przytulamy” 256 zł odsetek (po odliczeniu podatku Belki), ale przy wypłacie okazuje się, że te pieniądze są warte tyle, ile rok temu było warte 19.850 zł. Czyli można kupić za nie mniej, niż w momencie składania depozytu.
Tak właśnie dziala na nasze pieniądze inflacja i podatek Belki. Przy inflacji rzędu 3% – prognozowanej na 2020 r. – i tym samym oprocentowaniu przy wypłacie odsetek będziemy widzieli tyle, ile kupilibyśmy rok wcześniej za 19.660 zł. Gdyby inflacja sięgnęła 3,6% – realna wartość 20.000 zł, nawet po wypłacie odsetek, nie przekroczy 19.540 zł. Czyli płacimy kilkaset złotych „ukrytego podatku” na rzecz rządu.
Czytaj też: Jak rosły w 2017 r. nasze oszczędności? Niektóre z tych liczb niepokoją
Czytaj też: Nasze oszczędzanie. 10% jest blisko zamożności. Połowa oszczędza, ale większość nie tak jak trzeba!
Inflacja: każdy ma swoją „prywatną”. Wyższą od GUS-owskiej?
Oczywiście: inflacja uderza nie tylko w posiadaczy oszczędności. Niszczy wartość wszystkich pieniędzy, także tych, które dostajemy w ramach pensji czy różnych stałych świadczeń. Np. jeśli dostajecie od rządu 500 zł na dziecko, to dziś zasiłek ten wart jest już tylko 480 zł (można zań kupić tyle, ile dwa lata temu za 480 zł).
A trzeba pamiętać, że oficjalna inflacja jest w wielu przypadkach znacznie niższa od tej naszej, „prywatnej”, którą obserwujemy kupując pieczywo, owoce lub masło. GUS liczy inflację na bardzo szerokich „portfelach” produktów i usług. My na codzień korzystamy ze znacznie węższej palety. I bardzo często „nasza” inflacja (a to ona jest najważniejsza) okazuje się być dwa razy wyższa od oficjalnej (tak było w moim przypadku, gdy kilka lat temu wyliczyłem moją „osobistą” inflację).
Czytaj też: Nasze oszczędzanie. 10% jest blisko zamożności. Połowa oszczędza, ale większość nie tak jak trzeba!
Co z tym zrobić? Teoretycznie powinno być tak, że za rosnącą inflacją powinny iść stopy procentowe (najpierw „urzędowe”, a za nimi rynkowe). Wyższe stopy oprocentowania w bankach zwiększają opłacalność oszczędzania i sprawiają, że kredyty są droższe. Ludzie wydają trochę mniej pieniędzy, gospodarka kręci się trochę wolniej, obniża się popyt na różne dobra (telewizory, pralki, samochody) i przestają rosnąć ceny. W ten sposób realna wartość pieniądza zostaje ochroniona – zarówno w przeliczeniu na dobra i usługi, jak i na inne waluty.
Czytaj też: Jak uchronić wartość swoich pieniędzy przed inflacją? Jest pewien, dość bezpieczny sposób – obligacje
Czytaj też: Czym różni się posiadanie udziałów w wielkiej firmie od posiadania lokaty w banku? Odpornością na inflację
Dlaczego prezes NBP lubi inflację? Bo lubi rządzących
Dlaczego prezes NBP robi zupełnie coś innego i zapowiada już dziś, że do 2020 r. może w ogóle nie być podwyżek stóp procentowych, mimo że inflacja ma rosnąć? Albo wie coś, o czym my nie mamy pojęcia (np. spodziewa się pogorszenia koniunktury gospodarczej za granicą, które przyjdzie do nas), albo… po prostu chce pomóc obecnie rządzącym wygrać wybory i robi to kosztem oszczędzających.
Co dzieje się, gdy bank centralny utrzymuje niższe stopy procentowe, niż te, które wynikałyby z konieczności ich dopasowania do poziomu inflacji? Ludziom przestaje opłacać się oszczędzać, wolą kupić lodówkę albo telewizor (co napędza konsumpcję i chwilowo też gospodarkę). Co więcej, chętniej pójdą po kredyt na tę lodówkę i telewizor (jest tańszy, a banki pożyczają chętniej).
Owszem, ci „frajerzy”, którzy myślą nie tylko o dniu dzisiejszym, ale też oszczędzają pieniądze, płacą „podatek inflacyjny”. Jednak kto by się takimi trutniami przejmował, naród en bloc jest zadowolony, a rządzący politycy wygrywają wybory (z reguły ludzi żyjących dniem dzisiejszym jest więcej, niż tych przewidujących :-)) .
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach„! Zapisz się na newsletter i odbierz zestaw praktycznych poradników, w tym przegląd najlepszych kont bankowych ułatwiających oszczędzanie!
Żeby tylko nie zrobiło się… za dobrze
Kłopot pojawia się, gdy jest… za dobrze. Jeśli wzrost cen się rozpędza, pracownicy zaczynają żądać podwyżek. Na takim rynku pracy jaki mamy dziś – nie ma wyjścia, trzeba zapłacić im więcej. Ale wyższe koszty pensji firmy wliczają w coraz wyższe ceny. One z kolei powodują, że ludzie znów przychodzą po podwyżki. I spirala się napędza. Gdyby ktoś nie widział jeszcze hydry inflacji, to wygląda tak:
Na domiar złego w takich warunkach krajowa waluta z reguły traci na wartości w stosunku do walut zagranicznych – co oznacza, że drożeją wyceniane w dolarach i euro smartfony, samochody i wszystko to, co kupujemy do domu z zagranicy. Ludzie zaczynają narzekać na drożyznę, a firmy gospodarka przestaje rosnąć, dławiona wzrostem cen.
Jak to zatrzymać? Bank centralny wciąż może podnieść stopy procentowe, ale w takiej sytuacji musi już działać znacznie gwałtowniej. A straty oszczędzających (które w tzw. międzyczasie przeniosły się na wszystkich konsumentów) – często są już nie do odbudowania. Dlatego tak ważne jest, by NBP nie „przespał” momentu, w którym trzeba dostosować stopy procentowe do inflacji. Nawet jeśli jest to niekorzystne dla rządu, który uwielbia, gdy ludzie wydają dużo pieniędzy na pralki i telewizory.
Mam nadzieję, że prezes Adam Glapiński wie co robi. Opowieść, którą snuję, jest mocno przekoloryzowana i z dzisiejszej perspektywy nierzeczywista (aczkolwiek starsi czytelnicy „Subiektywnie o finansach” doskonale ją pamiętają sprzed 30 lat). Od 3-procentowej inflacji jeszcze żaden kraj nie zbankrutował. Wystarczy, że spełnią się prognozy NBP dotyczące lekkiego spowolnienia wzrostu gospodarczego w przyszłości i być może inflacja sama „się uspokoi”. Wtedy hydra inflacji przyjmie wygląd tego smoczka ze Shreka ;-). A my będziemy się gapić jak ten osiołek.
Czy szef NBP nie przesadza ze szczerością?
Jednak co w tym czasie stracą na tym „podatku inflacyjnym” oszczędzający, to stracą. Niedopasowanie stóp procentowych do inflacji jest już przecież faktem. Nie przesłyszeliśmy się też, gdy prezes Glapiński snuł przewidywania, z których każdy konsument mógł wywieść wniosek, że już przez długie lata kredyt będzie rekordowo tani (a na pewno do będzie taki do 2020 r.). Nie wiem czy szef banku centralnego powinien tak ostentacyjnie się wypowiadać.
W porządku, skoro sytuacja gospodarki jest dobra, to niech ludzie zaciągają kredyty (byle rozsądnie i pamiętając, że „długie lata” biegną szybciej, niż nam się wydaje). Jeśli jednak coś pójdzie nie tak i trzeba będzie gwałtownie podnosić stopy procentowe, to nie tylko posiadacze oszczędności, ale i kredytobiorcy zostaną na lodzie – czytaj: z duuużo wyższymi ratami.
Nawet przyjmując założenie – bo dlaczego by go nie przyjmować? – że prezes Glapiński i cała Rada Polityki Pieniężnej wiedzą co robią, to jedno jest pewne jak w banku: zapłacą za ich politykę posiadacze oszczędności w ramach „podatku inflacyjnego”, który nakłada NBP i rząd na nasze zaskórniaki. Jakby podatku Belki w kraju niskiej skłonności do oszczędzania było mało.
źródło grafiki tytułowej: Sandara/DeviantArt