Inflacja galopuje, Rada Polityki Pieniężnej kończy (zawiesza?) cykl podwyżek stóp procentowych, gospodarka hamuje, dziura budżetowa rośnie – co nie pasuje do tego obrazka? Umocnienie złotego. A rząd mówi: „jam to, nie chwaląc się, sprawił”. Czy to możliwe? I jakim kosztem?
Rąbka tajemnicy uchylił pod koniec października Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju i jedna z najbardziej wpływowych osób w naszej gospodarce. Na jednej z konferencji powiedział dość enigmatycznie, że „jednym z naszych priorytetów jest to, żeby trzymać płynność złotową na jak najniższym poziomie po to, żeby trzymać kurs walutowy”. Po czym dodał, że priorytetem polityki makroekonomicznej jest trzymanie kursu walutowego.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
O co chodziło? Dlaczego rządowi miałoby zależeć na niskiej płynności własnej waluty? I czy rzeczywiście przekłada się to na umocnienie złotego? Kurs USD/PLN pod koniec września i na początku października przekraczał 5 zł – a obecnie zszedł do 4,50 zł. To najniższy poziom od początku lipca. Również w stosunku do euro widzimy umocnienie złotego, chociaż nie aż tak spektakularne – z październikowych szczytów w okolicach 4,90 zł za euro zeszliśmy do 4,70 zł.
Czy rząd ma podstawy, by przypisywać sobie zasługi w doprowadzeniu do tej sytuacji? Chociaż zwykle sceptycznie podchodzę do przechwałek ekipy rządzącej, to tym razem wydaje się, że coś w tym może być. Działania podejmowane przez państwo doprowadziły do tego, że w dość niesprzyjających warunkach ekonomicznych możliwe było umocnienie złotego. Jak? Oto trzy sposoby rządu na podbicie wyceny krajowej waluty.
Po pierwsze. Zabierz swoje pieniądze z banków
Rząd ma na swoich rachunkach około 130 mld zł. Gdzie je trzyma? Podstawowym bankiem dla jednostek sektora finansów publicznych jest BGK, ale depozyty były też lokowane w bankach komercyjnych.
Jeśli rządowe pieniądze z banków komercyjnych przepływają do Banku Gospodarstwa Krajowego, to oznacza to, że znikają z rynku. W normalnych warunkach, jeśli składamy nasze pieniądze w depozyt, to bank nie musi przecież tych środków trzymać w sejfie. Wystarczy, że część tych środków „zablokuje” w NBP. Ile? O tym decyduje poziom stopy rezerwy obowiązkowej.
Obecnie wynosi ona 3,5% – czyli jest w normie (niżej była tylko po wielkim kryzysie finansowym i w czasie pandemii). To oznacza, że z każdych 100 zł, które klienci zostawią w banku komercyjnym, 3,5 zł powinno zostać „odłożone” na czarną godzinę. A co z resztą? Z resztą bank może robić, co mu się podoba. Kupić za to obligacje, udzielić kredytu, pożyczyć innemu bankowi albo instytucji finansowej.
Rząd jednak te pieniądze z systemu bankowego wycofał. Albo mógłby – teoretycznie – przekazać do banków komercyjnych, ale takich, co do których ma pewność, że będą nimi gospodarowały „roztropnie”. Efekt jest jednak podobny – płynność złotego na rynku walutowym się obniża.
Po drugie. Zabierz cudze pieniądze z banków
Skoro już więc nasz rząd swoje pieniądze (Margaret Thatcher przewraca się w grobie, gdy używam tego zwrotu) upchał do BGK-owej skarpety, zaczął się rozglądać, jak tu jeszcze zamrozić cudze pieniądze. Czyli obywateli. Udało się tego częściowo dokonać, poprawiając ofertę obligacji detalicznych.
W tym roku (do września) gospodarstwa domowe kupiły rządowych papierów za prawie 50 mld zł. Już teraz jest to więcej niż w całym zeszłym roku i prawie dwa razy więcej niż w 2020 r. Rekordową sprzedaż MF notowało w wakacje – 14 mld zł w czerwcu, 10 mld zł w lipcu i 6 mld zł w sierpniu. Widać jednak tendencję spadkową.
Wrzesień przyniósł powtórkę normy, czyli niecałych 3 mld zł miesięcznie. Z czego to wynika i jakie skutki to przyniesie – opisywał Maciek Samcik w tym artykule. Nie da się jednak ukryć, że oferta lokat bankowych stała się całkiem atrakcyjna (choć pokonać inflacji raczej nie pozwoli).
Mimo to rządowi udało się wyciągnąć od gospodarstw domowych – a więc z ich rachunków bankowych – kolejne kilkadziesiąt miliardów złotych. Mniej gotówki w obiegu oznacza, że polska waluta jest dobrem rzadszym. A to przekłada się na umocnienie złotego.
Po trzecie. Podnieś stopy procentowe
Stopy procentowe to domena banku centralnego, zgadza się? I tak, i nie. Rada Polityki Pieniężnej ustala stopy procentowe, to prawda. Ale tylko te oficjalne. W gospodarce – i na rynku finansowym – funkcjonuje wiele innych stóp procentowych, które owszem odnoszą się do tych wyznaczanych przez NBP, jednak kierują się swoimi prawami.
Taką stopą procentową, znaną chyba wszystkim, jest WIBOR. Generalnie porusza się on w pobliżu benchmarkowej stopy NBP, ale nie jest to przełożenie jeden do jednego. Innym przykładem są rentowności rządowych obligacji – jest to stopa procentowa, po której rząd pożycza pieniądze od inwestorów na długi termin. I do tego wskaźnika odnoszą się firmy i ich wierzyciele przy wycenie długu w postaci obligacji korporacyjnych.
Są także stopy procentowe na rynku walutowym. Mogą one wyznaczać na przykład koszt zabezpieczenia inwestycji walutowych. Gdy inwestor zagraniczny kupuje polskie instrumenty i chciałby zabezpieczyć się przed zmianą kursu walutowego, musi znaleźć kogoś, kto ma odpowiednią kwotę w złotych i zechce mu ją „wypożyczyć”. A to kosztuje.
Działania rządu doprowadziły do tego, że „wolnego” złotego jest na rynku mało. Czyli że płynność – ta, o której mówił prezes Borys – jest niska. A przez to polska waluta jest wartościowa. Być może bardziej, niż wynika to ze stanu naszej gospodarki. W tej chwili koszt zabezpieczenia pozycji na złotym wynosi koło 10%. Czyli sporo wyżej niż koszt pieniądza wyznaczyła RPP.
Nie opłaca się więc grać na spadki złotego. Granie na krótko polega przecież na tym, że pożyczamy od kogoś instrument, sprzedajemy go dzisiaj i liczymy na to, że odkupimy za jakiś czas taniej. Ale za okres wypożyczenia płacimy procent. I ten procent jest z powodu wydrenowania rynku przez rząd – za wysoki, by opłacało się obstawiać spadki.
A skoro nie ma komu sprzedawać złotego, to nasza waluta może umacniać się w stosunku do innych walut. Czyżby nasz rząd znalazł receptę na sterowanie walutą? Gdyby to było takie proste, to by wszyscy tak robili. Rynki finansowe to naczynia połączone, a dociśnięcie w jednym miejscu wywołuje reakcję w innym.
Nie ma nic za darmo, czyli czym rząd płaci za to, że złoty się umacnia? Oto trzy rachunki, które musi zapłacić rząd, a my wszyscy – razem z nim.
Rachunek pierwszy. Rozsynchronizowane stopy oficjalne i rynkowe
Zaczynam od końca – stopy procentowe. Rządowi udało się podnieść rynkowe stopy procentowe znacznie powyżej tego, co wyznaczyła RPP. Z punktu widzenia walki o umocnienie złotego to sukces. Jednak powoduje to jednocześnie rozsynchronizowanie się różnych stóp procentowych. A to z kolei rodzi nierównowagi w systemie finansowym, utrudnia jego funkcjonowanie i daje możliwości do prowadzenia różnych arbitraży – czyli do zarabiania na nieefektywności rynku.
Uderza to także w wiarygodność (albo jej resztki) Narodowego Banku Polskiego. Skoro rynek odrywa się od tego, co bank centralny chce wyznaczyć, to autorytet takiej instytucji spada. A wraz z nią – możliwość wpływania na rzeczywistość gospodarczą. Inna sprawa, że sam NBP wywiesił ostatnio białą flagę w walce z inflacją. Ale dopóki rynki uznają to za błąd, a nie wyraz bezsilności, dopóty bank centralny ma straszak w postaci możliwości zmiany zdania.
Rynki mają jednak siłę, by zmusić nawet najpotężniejsze banki centralne do działania. Tak był z Narodowym Bankiem Węgier, który musiał awaryjnie podnosić stopy, tak było z Bankiem Anglii, który z kolei interwencyjnie zaczął skupować obligacje.
W tej chwili działania rządu sprawiają, że złoty się umacnia – być może bardziej, niż powinien, gdyby tych działań nie było. Ale rentowności obligacji nadal są wysokie, a rząd ma problemy z lokowaniem długu. Na tyle duże, że na szybko szuka oszczędności, nawet w skali dziesiątków miliardów złotych.
Stopy procentowe – te rynkowe i te oficjalne – prędzej czy później będą do siebie konwergowały – czyli zbliżały się. Może to się wydarzyć na dwa sposoby. Albo rynek uwierzy w argumenty prezesa Glapińskiego, że obecny poziom stóp procentowych jest optymalny, by doprowadzić do spadku inflacji, albo szef NBP i większość RPP będzie musiała się ugiąć i zacząć podnosić stopy. Jest jeszcze trzeci scenariusz – powtórzenie losów tureckiej liry, ale zakładam, że do tego nie dojdzie.
Rachunek drugi. Nie ma od kogo pożyczać
Rząd planował pożyczyć w przyszłym roku ponad 200 mld zł od inwestorów – w obligacjach Skarbu Państwa i w obligacjach BGK i PFR, które przez Skarb Państwa są gwarantowane. Ostatnio jednak nie bardzo idzie mu przekonywanie inwestorów do ich kupowania. Dlaczego?
Dla inwestorów zagranicznych Polska jest dość ryzykownym krajem – zwłaszcza w obliczu toczącej się za naszą granicą wojny. Ale to by nie było nawet takim problemem, gdyby inwestycja w polskie obligacje była… opłacalna. A nie jest i to mimo wysokich rentowności. Dlaczego?
Inwestor zagraniczny, który kupuje dług Skarbu Państwa denominowany w złotym, najprawdopodobniej chciałby zabezpieczyć się przed zmianami kursu walutowego – zwłaszcza jeśli popatrzy na rekordowe wahania polskiej waluty do euro i dolara.
Ale przecież rząd doprowadził do tego, że za zabezpieczenie pozycji w złotym trzeba zapłacić 10%. A rentowność polskich 10-letnich obligacji w szczycie (lub dołku – zależy jak na to patrzeć) sięgnęła… 9%. Czyli z marszu jest się na takiej inwestycji w plecy. A od tego czasu krajowy dług umocnił się i daje teraz niecałe 7%… Nie ma więc popytu na złotowe obligacje od zagranicznych inwestorów.
Co z krajowymi? Banki dostały mocno po… kieszeni przez wakacje kredytowe. A do tego ten sam rząd doprowadził do ograniczenia płynności w bankach. Nie ma już nadmiaru gotówki, za którą mogłyby kupować obligacje SP, BGK czy PFR – i planowane zdjęcie podatku bankowego z tych dwóch ostatnich niewiele tutaj zmieni.
Są jeszcze fundusze inwestycyjne. Ale te miesiąc w miesiąc notują odpływy kapitału. Główny wysiłek zarządzających idzie więc w to, by mieć wystarczająco dużo gotówki na wypłacanie pieniędzy klientom. O powiększaniu portfela o obligacje skarbowe nikt w tej chwili nie myśli.
Rząd ściągnął płynność z rynku jedną ręką, a drugą rękę wyciąga, by ten sam rynek mu tę samą płynność pożyczył. Niestety, nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka.
Rachunek trzeci. Nakręcana sprężyna albo pęknie, albo wystrzeli
Póki co mamy umocnienie złotego. Pomaga euforyczne odreagowanie po sygnałach o hamowaniu inflacji w USA. Inwestorzy mają nadzieję, że Rezerwa Federalna zobaczy, że wzrost cen jest coraz słabszy i przystopuje z zacieśnianiem polityki. A to pozwoli na przesunięcie kapitału na bardziej ryzykowne aktywa – jak akcje czy waluty rynków wschodzących.
Złoty też na tym korzysta, akcje na GPW rosną, rentowności obligacji spadają. Ale nie zmienia to faktu, że polska gospodarka nadal jest w trudnej sytuacji. Sam NBP prognozuje, że inflacja będzie bardzo wysoka co najmniej przez kolejne trzy lata – czyli tak naprawdę mówi, że wyrwała się spod kontroli. Bo podwyżki stóp procentowych powinny dawać efekt w ciągu 4-6 kwartałów. Jeśli więc pod koniec przyszłego roku inflacja nadal ma być na poziomie 8%, a RPP nie podnosi stóp – to znaczy, że sama przyznaje, że nie chce lub nie umie realizować swojego podstawowego zadania.
A bez niskiej inflacji nie może być umocnienia złotego w długim terminie. Jeśli inne kraje, jak USA, ustabilizują wartość swojej waluty (nawet kosztem recesji), a my nie – to kapitał znowu będzie od nas uciekał. Inflacja uniemożliwia także zrównoważony rozwój, bo nie da się przy takiej niestabilności efektywnie zarządzać zasobami.
Rząd ma potrzeby pożyczkowe, które musi zaspokoić. Co więcej, pod koniec tego i na początku przyszłego roku zapadają obligacje warte łącznie 80 mld zł. To znaczy, że tyle pieniędzy rząd musi przelać inwestorom. W normalnych warunkach kwoty te zostałyby „zrolowane”, to znaczy, że inwestorzy wymieniliby stare obligacje na nowe. Skoro jednak rząd wydrenował rynek z płynności, to banki mogą nie mieć takiej ochoty znowu pożyczać tych pieniędzy rządowi.
Prędzej raczej niż później rząd będzie musiał odpuścić swoje działania i odblokować (lub wydać) część tej zbunkrowanej płynności. A jeśli do tego czasu nie przekona inwestorów, że zarówno Ministerstwo Finansów, jak i Narodowy Bank Polski są zdeterminowane do walki z inflacją – złotego czeka przebudzenie z pięknego snu i powrót poziomów bardziej odpowiadających sytuacji gospodarczej.
Posłuchaj więcej na ten temat: W 131 odcinku „Finansowych Sensacji Tygodnia” mamy prawdziwą sensację! Polski rząd zastosował kilka sprytnych zagrań, żeby umocnić złotego i nawet mu to wyszło! Gość specjalny – Mikołaj Raczyński, członek zarządu Noble Funds TFI – wyjaśnia, na czym polegają te działania, czym płacimy za umocnienie waluty i jak długo da się to utrzymać. Do wysłuchania rozmowy zaprasza Maciek Jaszczuk.
Posłuchaj też: W 132. odcinku podcastu „Finansowe Sensacje Tygodnia” rozmawiamy o cenach energii i o tym, jak możemy zredukować nasze rachunki za prąd. Wspólnie z Włodzimierzem Cupryszakiem, ekspertem ds. regulacji w Polskim Komitecie Energii Elektrycznej, próbujemy odpowiedzieć na pytanie, czy zamrożenie cen energii to dobry pomysł, kto za to wszystko zapłaci, jakie są szanse na tańszy prąd oraz jak ograniczyć wzrost rachunków za energię. Zaprasza Maciej Samcik
Źródło zdjęcia: bierfritze/Pixabay