Czy już w przyszłym roku Polacy będą mogli zainwestować w fundusz finansujący wyłącznie inwestycje w „zieloną” energię, czyli w wielkie farmy wiatrowe i pola paneli fotowoltaicznych? Sebastian Jabłoński z handlującej „zieloną” energią firmy RespectEnergy twierdzi, że ma sposób na to, by już w 2030 r. w Polsce w ogóle nie były potrzebne elektrownie węglowe, a cały prąd pochodził z OZE. I że wie, skąd wziąć na to pieniądze. Postanowiłem posłuchać i…
O tym, że produkowanie energii z węgla – od której Polska jest uzależniona dziś w 90% – nie ma przed sobą przyszłości, wiemy nie od dzisiaj. Rząd ostatnio zrezygnował z budowy nowej elektrowni na węgiel w Ostrołęce, bo doszedł do wniosku, że warta 6 mld zł inwestycja będzie już na starcie nieopłacalna.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
I ma rację. Jedna megawatogodzina prądu z elektrowni na węgiel kosztuje od 60 do 140 euro (dane Lazard, firmy doradztwa finansowego, która publikuje roczne szacunki całkowitego kosztu produkcji energii elektrycznej), co już dziś jest wyższą ceną, niż megawatogodzina wyprodukowana z wiatru czy słońca. To koszt uśredniony, który obejmuje budowę, eksploatację, paliwo i utrzymanie elektrowni.
Rząd promuje ostatnio przydomowe instalacje fotowoltaiczne (na panele słoneczne są dotacje w ramach programu „Mój Prąd”), dzięki czemu moc zainstalowanych w Polsce paneli przekroczyła ostatnio 2,5 gigawata (GW), gdy rok wcześniej nie było nawet 1 GW. To wciąż kropla w morzu, bo łączna moc elektrowni w Polsce sięga 50 GW, z czego 33 GW dostarczają elektrownie na węgiel kamienny i brunatny.
Według długoterminowych planów do 2040 r. uzależnienie Polski od energii z węgla ma się zmniejszyć do najwyżej 40-50%. Rząd planuje budowę elektrowni atomowej (ma zapewnić jedną piątą rosnącego zapotrzebowania na prąd) i rozwijać elektrownie wiatrowe na morzu oraz panele słoneczne na lądzie (mają dać jedną czwartą potrzebnego nam prądu).
Oni chcą zarobić na transformacji energetycznej Polski
Kłopot w tym, że rządowe plany przewidują stopniowe (choć ostatnio szybsze, jak głosi nowa strategia energetyczna przyjęta przez polskie władze), dochodzenie do wzrostu odsetka „zielonej” energii w łącznej jej produkcji w Polsce, poprzez wygaszanie jedynie trwale nierentownych kopalń i stopniowe inwestowanie w rozwój odnawialnych źródeł energii (OZE). Niektórzy znawcy tego rynku uważają, że to za wolno. I wykładają pieniądze na stół.
Respect Energy Fund to prawdopodobnie pierwszy fundusz inwestycyjny w Polsce, który zbierze od inwestorów pieniądze na wielkie inwestycje w „zieloną” energię. Owszem, były u nas już wcześniej firmy, które nakłaniały posiadaczy oszczędności do kupowania udziałów np. w konkretnej farmie wiatrowej (nierzadko kończyło się to klęską, nie tylko z winy zarządzających inwestycją, ale też niestabilnego polskiego prawa). Są też miliarderzy (np. rodzina Kulczyków), którzy inwestują w budowę np. farm wiatrowych na morzu.
Ale nie było jeszcze funduszu inwestycyjnego, który zająłby się finansowaniem takich inwestycji na dużą skalę, zbierając pieniądze z rynku i „opakowując” zróżnicowane inwestycje, czynione na wielu frontach, w jednostki uczestnictwa. Fundusz jest obecnie na etapie „montowania”, trwają negocjacje z potencjalnymi uczestnikami.
Nie wiadomo jakie pieniądze są na stole, ale podobno zainteresowanie dużych inwestorów (mówimy o jednorazowej wpłacie do funduszu liczonej w milionach euro) kilkakrotnie przekracza kwotę, którą fundusz miał zarządzać w pierwszych założeniach. Większość aktywów funduszu prawdopodobnie będzie pochodziła z zagranicy (ale to moje domniemanie, bo przedstawiciele funduszu odmówili jakichkolwiek informacji, tłumacząc się tym, że są w trakcie procedur rejestracyjnych w Komisji Nadzoru Finansowego.
Respect Energy Fund to polska odsłona konceptów, które już na Zachodzie istnieją. Jako punkt odniesienia można podać choćby Green Investment Group – firmę inwestycyjną, która zajmuje się wyłącznie finansowaniem inwestycji w OZE.
Ile można zarobić na fotowoltaice i wiatrakach?
Spotkałem się z pomysłodawcą tego funduszu, Sebastianem Jabłońskim. Od kilku lat szefuje brokerskiej firmie RespectEnergy (właśnie zmieniła nazwę, na rynku energetycznym jest znana jako TRMEW Obrót), która zajmuje się handlem wyłącznie „zieloną” energią. Jej roczne obroty sięgają miliarda euro (firma planuje zainwestować w fundusz Respect Energy Fund 25 mln euro własnych środków).
Jabłoński mówił mi, że pierwsze inwestycje funduszu w OZE są planowane na przyszły rok. I że fundusz będzie inwestował w projekty od 5 mln do 50 mln euro, czyli rozłoży kapitał między kilkadziesiąt inwestycji (na początku w Polsce, a później w innych krajach naszego regionu Europy). Będą to w większości inwestycje w energetykę wiatrową („w Polsce wiatr wieje bardziej równomiernie, niż świeci słońce” – mówi Jabłoński), ale też w fotowoltaikę.
Ale jego główne założenie polega na tym, że do 2050 r. popyt na energię ze źródeł odnawialnych w Polsce musi wzrosnąć z obecnych 20 terawatogodzin (TWh) do przynajmniej 200 TWh. I że ktoś tę energię będzie musiał wyprodukować oraz dostarczyć. Albo będą to firmy krajowe, albo będziemy importować „zieloną” energię z zagranicy.
Jabłoński nie chce mówić, jakie zakładane zyski ma przynieść uczestnikom inwestycja w fundusz (wymówka taka sama – procedury „dopuszczeniowe” w KNF). Ale poszperałem w papierach, żeby spróbować je oszacować. Jeden z podobnych funduszy działających na rynku europejskim zakładał kilka miesięcy temu, że przez dziesięć lat mniej więcej potroi pieniądze inwestorów. Ale to chyba zbyt odważne założenie, bo konkurencja na rynku „zielonej” energii będzie rosła i stopy zwrotu powinny nieco spadać.
Tym niemniej wydaje się, że dochód na poziomie 10-15% w skali roku z tego typu inwestycji (prowadzonych na dużą skalę) jest możliwy. To by się trzymało sensu – inwestycje w stabilne, wypłacające dywidendy spółki notowane na giełdach przynoszą długoterminowy zysk akcjonariuszom na poziomie 6-7% ze wzrostu wartości rynkowej (także z powodu wzrostu emisji pieniądza i inflacji) i dodatkowo 2-3% rocznie z dywidendy. A tutaj mówimy o inwestycjach bardziej ryzykownych, bo na nowym rynku (dynamicznie się zmieniającym) – dwucyfrowa oczekiwana stopa zwrotu zdaje się więc być spekulacją niepozbawioną sensu.
Czy będziecie mogli też kupić udziały w tym funduszu? Na razie niestety nie jest to opcja inwestycyjna dla większości czytelników „Subiektywnie o finansach” – chyba, że ktoś z Was ma 10 mln euro na zbyciu. Ale na przyszły rok Jabłoński zapowiada coś dla nas: fundusze dostępne dla inwestorów indywidualnych. W tym celu RespectEnergy rozważa zakup towarzystwa funduszy inwestycyjnych, które ma być platformą dla energetycznych funduszy dostępnych dla posiadaczy mniejszego kapitału, niż wspomniane wyżej miliony euro.
Będą to prawdopodobnie fundusze zamknięte (typu FIZAN), czyli będzie trzeba mieć ok. 200.000 zł, żeby do nich wejść, a pieniądze inwestorów będą inwestowane za pomocą tzw. spółek celowych (zwanych w żargonie inwestycyjnym „SPV-kami”).
Dwa argumenty, które dowodzą, że w tej grze nie da się „przegrać”
Jedną z najważniejszych motywacji szefa RespectEnergy (dotąd TRMEW Obrót), żeby zebrać jak najwięcej pieniędzy na prywatne inwestycje w OZE, jest przekonanie, że można w Polsce przyspieszyć rewolucję energetyczną. I że jest to najważniejsza rzecz, która jest do ogarnięcia w polskiej gospodarce po to, żeby dać jej pozytywnego kopa na kolejnych kilkadziesiąt lat.
Jabłoński wymienia dwa argumenty. Po pierwsze: Polska, ze względu na swoje zacofanie energetyczne, może wejść na rynek produkcji OZE w najlepszym możliwym momencie, gdy koszty inwestycji w zasadzie gwarantują ich opłacalność (nie tak, jak Niemcy, którzy zainwestowali w wiatraki 10 lat temu, gdy jeszcze była to trochę zbyt droga technologia).
Po drugie: i tak musimy wydać te pieniądze, a im szybciej to zrobimy, tym większym będziemy graczem na rynku OZE i tym więcej energii będziemy mogli eksportować do innych krajów. Dlatego – zdaniem Jabłońskiego – dziś opłaca się zainwestować w OZE każde pieniądze, bo jeśli zrobimy to szybko, będziemy „ustawieni” na rynku energetycznym na kilkadziesiąt lat.
W dodatku mamy szansę nie powtórzyć błędów kilku innych krajów, które za późno zaczęły inwestować w elektrownie atomowe i teraz są w czarnej d…ziurze. Fińska elektrownia atomowa miała być gotowa w 2009 r. i miała kosztować 3 mld euro, a ma już 12 lat opóźnienia, zaś jej koszt poszybował do 13 mld euro. Słowacy mieli 10 lat opóźnienia w budowie swojej elektrowni.
Według Jabłońskiego obecnie budowanie elektrowni atomowych jest już drogie (trzeba spełnić mnóstwo warunków, których kiedyś nie było) i prawdopodobnie będzie nieopłacalne. Dlatego polski rząd powinien się wycofać z tej inwestycji i postawić wyłącznie na jak najszybszy wzrost mocy produkcyjnych „zielonej” energii.
Czytaj więcej: Pięć powodów, które zadecydują o tym, że nie będzie w Polsce elektrowni atomowej
Ile potrzebujemy pieniędzy, żeby zrobić w dziesięć lat „zieloną” rewolucję? I skąd je wziąć?
Ile potrzebujemy pieniędzy, żeby do 2030 r., a nie do 2040-2050 r. – wyjść w całości z „brudnej” energetyki węglowej? Dziś w Polsce mamy elektrownie dające 50 gigawatów (GW) mocy, z których produkujemy 170 terawatogodzin (TWh) energii. W perspektywie 10 lat zużycie energii wzrośnie, więc będziemy potrzebowali już elektrowni o mocy 60-70 GW, które pozwolą wyprodukować 200 TWh energii (jak będziemy mieli trochę za dużo – żadna strata, sprzedamy ją za granicę).
Według Jabłońskiego stworzenie w kraju 1 megawata (MW) mocy energii z wiatraków kosztuje 5 mln zł, zaś potrzebujemy tych wiatraków tyle, żeby ich łączna moc sięgnęła 50 GW. Jak łatwo policzyć, koszt takiej inwestycji to 250 mld zł, ale dzięki temu będziemy mogli z wiatru wyprodukować 150 TWh energii, pokrywając trzy czwarte zapotrzebowania kraju za dziesięć lat.
A reszta? W koncepcji Jabłońskiego zapewni je 20 GW instalacji fotowoltaicznych, które zagwarantują co najmniej 30 TWh energii. Dziś stworzenie 1 MW fotowoltaiki pochłania 3 mln zł, co oznacza, że koszt inwestycji wyniósłby 60 mld zł. Do tego całego systemu trzeba zbudować magazyny energii, których koszt wynieść musi 300 mld zł przy założeniu, że magazynowana będzie energia równa jednodniowemu popytowi na prąd w kraju, czyli 300 GWh (technologia przechowywania energii jest dziś najdroższym elementem systemu).
Czy Polskę stać na zainwestowanie w system OZE mniej więcej 610 mld zł w ciągu 10 lat, czyli mniej więcej po 60 mld zł rocznie (a może mniej, bo magazyny i technologia będą taniały)? Ogromne pieniądze, ale roczny budżet Polski to 500 mld zł. Na ochronę zdrowia wydajemy ponad 120 mld zł rocznie. 60 mld zł rocznie to tylko trochę więcej, niż rocznie kosztują w sumie programy 500+ i trzynasta emerytura. Jabłoński przekonuje, że te 60 mld zł rocznie to mogą być najlepiej wydane pieniądze w tym stuleciu historii Polski. I że to po prostu cena sukcesu Polski w kolejnych kilkudziesięciu latach.
Jabłoński mówi, że trzeba zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze – wzorem Niemców – przekierować strumień pieniędzy z finansowania produkcji prądu z węgla na finansowanie OZE. Po drugie – zorganizować finansowanie inwestycji w walucie euro.
Gdyby polskie inwestycje w OZE mogłyby być finansowane kredytami denominowanymi w euro, to ze względu na niższe marże banków i oprocentowanie Polska na kwocie 600 mld zł inwestycji oszczędzałaby 24 mld zł odsetek rocznie. Jak zorganizować finansowanie w euro, gdy Polska nie jest w strefie euro? Musiałyby pomóc instytucje takie, jak Polski Fundusz Rozwoju czy Bank Gospodarstwa Krajowego, emitując np. euroobligacje i udostępniając pozyskany w ten sposób kapitał polskim firmom „po kosztach”.
Drugie źródło to… depozyty polskich obywateli w bankach. Dziś 900 mld zł marnuje się na rachunkach oprocentowanych na 0,0001%. Być może część deponentów byłaby chętna sfinansować swoimi oszczędnościami energetyczną rewolucję i jeszcze na tym zarobić, na wzór funduszu opisywanego wyżej?
Niemiecki pomysł na szybkie przeskoczenie w „zieloną” energię. Do przemyślenia także u nas?
A o co chodzi z tym niemieckim systemem? Niemcy wymyślili rozwiązanie, którego osią są przetargi na… szybkość zamykania elektrowni węglowych. A więc właściciele elektrowni dostaną tym więcej pieniędzy „w prezencie” od rządu, im bardziej wyprzedzą konkurentów w zamykaniu swoich elektrowni. Oczywiście: żeby coś szybko zamknąć, trzeba umieć „przesiąść się” na produkcję energii z OZE. Ale ten, kto działa szybciej – dostanie więcej pieniędzy, które i tak musiałby wydać.
Proste? Pierwszy przetarg na zapłatę za zamknięcie niemieckich elektrowni węglowych miał się odbyć we wrześniu (nie wiem czy do niego doszło, bo Komisja Europejska nie zatwierdziła jeszcze niemieckiego programu).
W 2018 r. niemiecki rząd powołał komisję złożoną z przedstawicieli przemysłu, rządu i organizacji pozarządowych w celu znalezienia ogólnie akceptowalnego sposobu zamknięcia znacznej części elektrowni węglowych. Pomimo wieloletniej pozycji lidera w energetyce wiatrowej i słonecznej Niemcy pod koniec 2019 r. nadal miały 44 GW mocy w elektrowniach węglowych, a część kraju pozostaje gospodarczo uzależniona od węgla (jak w Polsce).
Projekt przewiduje zamknięcie wszystkich węglowych elektrowni do 2038 r., a ponad połowa z nich zostanie zamknięta do 2030 r. Jak to ma „chodzić”? We wrześniu miał się odbyć przetarg na termin zamknięcia 4 GW mocy elektrowni węglowych. Maksymalna płatność za 1 MW wyłączenia mocy wynosi 165.000 euro. Ta cena spada z czasem, a ostatecznie wartość rekompensaty przy zamknięciu bloków węglowych w terminie zgodnym z harmonogramem wynosi 89.000 euro za megawat.
Jak łatwo policzyć, jeśli ktoś „przelicytuje” wszystkich innych terminem zamknięcia elektrowni, to „zarobi” 640 mln euro (dwa razy więcej, niż otrzyma zamykając elektrownię „w terminie”).
Jabłoński mówi, że podobny system powinien obowiązywać w Polsce, bo tylko dzięki temu właścicielom elektrowni na węgiel będzie się opłacało szybko transformować moce wytwórcze i inwestować w wytwarzanie energii z OZE. A Polski rząd (bezpośrednio i za pośrednictwem spółek Skarbu Państwa stale dotujących Polską Grupę Górniczą, czyli państwową sieć kopalń) i tak dopłaca do wytwarzania węgla kilka miliardów złotych rocznie.
Przy obecnej różnicy ceny energii wytwarzanej z OZE oraz tej z węgla, to byłoby perpetuum mobile. Jabłoński liczy, że gdybyśmy produkowali 100% energii z OZE, to przy obecnej cenie wyprodukowania 1 MW energii z węgla wynoszącej mniej więcej 240 zł, rocznie oszczędzalibyśmy 32 mld zł. A więc każde 10% inwestycji w zamianę węgla na OZE przynosi gwarantowane 3 mld zł oszczędności dla polskiej gospodarki.
Owszem, żeby te 10% energetyki skonwertować, musimy zainwestować 60 mld zł w budowę wiatraków lub paneli fotowoltaicznych oraz w magazyny (patrz wyliczenia powyżej, mówiące o łącznej kwocie inwestycji rzędu 600 mld zł). I pewnie jeszcze trochę w odszkodowania dla górników (choć są raporty mówiące, że liczba miejsc pracy przy OZE jest większa, niż w górnictwie).
Energia odnawialna po 90 zł za 1 MWh. I spada. Ta z węgla – po 240 zł. I rośnie
Coś w tym jest. Przyznacie – mało jest wielkogabarytowych inwestycji, które już na starcie dają niemal gwarancję zwrotu ponad połowy swojej wartości. A to przecież nie jest pełen bilans oszczędności. Energia z węgla wciąż drożeje (choćby poprzez rosnący długoterminowo koszt uprawnień do emisji CO2), a energia odnawialna będzie taniała (technologie są coraz powszechniejsze, a więc krańcowy koszt ich wykorzystania spada, tańsze będzie też magazynowanie energii).
Ostatnio z Portugalii nadeszły informacje, że tamtejsze Ministerstwo Energii zakontraktowało 500 MW energii ze źródeł odnawialnych po średniej cenie 20 euro za 1 MWh, czyli – w przeliczeniu – po 90 zł za 1 MWh. Ten sam 1 MWh, który my produkujemy z węgla po cenie 240 zł. Prawdopodobnie nie ma takich odpraw dla górników i energetyków, ani takich kosztów zamknięcia kopalń i elektrowni, żeby nie opłacało się ich zapłacić. I w miejsce prądu z węgla zbudować identyczną moc wytwórczą „zielonej” energii.
Niższe ceny energii to też dodatkowy napęd dla gospodarki, którego wpływ na konkurencyjność firm i wzrost ich obrotów (a więc płaconych podatków) zapewne też dałoby się oszacować. I jeszcze jedno: jeśli uda nam się szybko „zazielenić”, to będziemy zarabiali na eksporcie energii, zamiast płacić dziś za jej import z Niemiec i Skandynawii.
Tyle, że realizacja planu, który kreśli mój rozmówca, wymaga od rządzących żelaznych cojones i długoterminowej wizji, znacznie przekraczającej trzy lata, które zostały do wyborów. Na razie rządowi starcza mocy intelektualnych tylko na planowanie wielkiego megalotniska, z którego – zwłaszcza w warunkach klęski pandemicznej przemysłu lotniczego i turystycznego – stopa zwrotu jest dużo bardziej niepewna, niż z budowania „zielonych elektrowni”.
„SUBIEKTYWNIE O FINANSACH” NAJPOPULARNIEJSZYM BLOGIEM FINANSOWYM W POLSCE
Martis Consulting sprawdził, jak wygląda polski rynek kapitałowy w mediach społecznościowych. Nie tylko przez pryzmat najbardziej obserwowanych spółek, ale też portali internetowych, dziennikarzy oraz blogerów. Z zestawienia wynika, że „Subiektywnie o finansach” jest najbardziej opiniotwórczym w Polsce blogiem finansowym (choć ja bym go określił bardziej jako blogoserwis lub opiniotwórczy butik finansowy)…
…zaś ja, jako jego twórca, jestem czwartym najpopularniejszym komentatorem giełdowym na Twitterze…
…oraz drugim najpopularniejszym komentatorem giełdowym na LinkedIn
Dziękuję Wam za zaufanie i za to, że w coraz większej liczbie czytacie „Subiektywnie o finansach”. W raporcie nie podano miary ruchu na stronie, która jest głównym kryterium popularności blogów, wiadomo tylko, że jest to „ruch na blogu” w maju 2020 r. Patrząc przez pryzmat liczby użytkowników (od 400.000 miesięcznie do 1.000.000 miesięcznie w 2020 r.) ten raportowany przez Martis wydaje się być „nieco” zaniżony, ale i tak jestem dumny, że „Subiektywnie o finansach” jest w gronie najpopularniejszych blogów finansowych w Polsce.
——————
POSŁUCHAJ PODCASTU „FINANSOWE SENSACJE TYGODNIA”
W najnowszym odcinku podcastu „Finansowe sensacje tygodnia” zastanawiamy się co skłoniło Idea Bank, by zaoferować taaaaką lokatę, mówimy o kontrowersyjnym pomyśle pocztowców, załamujemy ręce nad niską moralnością Polaków (gdyby tu chodziło o seks to pół biedy, ale chodzi o pieniądze), zastanawiamy się co zrobić z hulajnogowymi łamaczami szyfrów oraz na tym czy jakiś bank kiedyś wreszcie zaproponuje porządny kredyt o stałym oprocentowaniu na całe „życie”. Cieszymy się też z tego, że coś wreszcie zaczyna się dziać na giełdzie polskich akcji.
Rozpiska odcinka:
00:49 – 2,9% na lokacie do miliona złotych! Czy Idea Bank w ten sposób broni się przed odpływem depozytów?
07:42 – Listonosz przyniesie list i… wciśnie kredycik, czyli o nowym pomyśle Banku Pocztowego.
14:53 – Polak przykładem finansowej uczciwości? Te badania pokazują coś wręcz przeciwnego
20:04 – Włamali się do olsztyńskiego systemu hulajnogowego? Trzeba ich ukarać? A może nagrodzić?
23:51 – Kredyty ze stałym oprocentowaniem już wkrótce w ofercie wszystkich banków. Czy warto z nich skorzystać?
30:33 – Był czas posuchy, ale oferty publiczne znanych firm wracają na warszawską giełdę. Szykować gotówkę?
Do odsłuchania pod tym linkiem albo po kliknięciu w poniższy baner.
źródło zdjęć tytułowych: Pixabay