Coraz więcej jest chętnych do tego, by zachęcać banki do dobrowolnego rozwiązywania problemu kredytów frankowych. Chciałby zachęcać prezydent Andrzej Duda (po tym jak udało mu się napisać zniezbyt zachęcającą ustawę ;-)), chciałby zachęcać Narodowy Bank Polski z Komisją Nadzoru Finansowego (zwiększając bankom „frankowym” wymogi kapitałowe), chciałby zachęcać też Minister Finansów (zastanawia się nad wyższym podatkiem bankowym „od franków”). A ostatnio akces do grona „zachęcaczy” zgłosił też Marek Niechciał, szef Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Chciałby on podpisywać z bankami indywidualne porozumienia dotyczące pomocy frankowiczom, które pozwalałyby np. przewalutowywać kredyty po niższym od obecnego kursie lub ustalać frankowiczom górny limit wysokości rat (a więc po przekroczeniu przez kurs franka określonego poziomu bank brałby nadwyżkę na siebie).
Czytaj też: Taki pakiet, czyli cztery samcikowe pomysły na franka
- Wysoki sezon na grypę. Jak chorować z głową? Czy pracodawca może nam w tym pomóc, a firma (za dużo) na tym nie stracić? [POWERED BY HALEON]
- Spoofing, czyli jak oszust może zadzwonić do Ciebie z numeru osoby bliskiej? Co zrobić, by nie paść ofiarą oszustwa? [POWERED BY BNP PARIBAS BANK POLSKA]
- Jak zdobyć motywację do inwestowania? Jak osiągnąć ten stan, w którym łatwiej nam jest odłożyć pieniądze, niż je wydać? Kluczowe jest… pierwsze 100 000 zł? [POWERED BY UNIQA TFI]
Czytaj: Ktoś zamawiał esencję głupoty? Oto najbardziej krwiste historie z blogu
Czytaj też: Bezprawne polisy i kredyty, czyli najważniejsze wyroki sezonu!
Nie przeczę, że taki kompromis mógłby być najlepszym sposobem pogodzenia wszystkich racji. Dziś ani banki nie czują się w obowiązku, by wziąć na siebie różnice kursowe i wzrost zadłużenia klientów, ani klienci nie mają ochoty akceptować „spuchnięcia” ich kredytów. I liczą na rozwiązanie „przymusowe”, które uzdrowi sytuację „po całości”. Jeśli chodzi o tego typu koncepcje, to w grę wchodzi delegalizacja kredytów (lub niektórych zapisów w umowach klientów) przez sąd lub przez państwo. Sądy jednak orzekają jak chcą – jedne tak, inne siak (w ten sposób sprawiedliwości zresztą dochodził będzie nikły procent frankowiczów, najbardziej zdeterminowanych), zaś pomysły na rozwiązanie sporu jakąś ustawą są coraz głupsze i już wiadomo, że ta droga to tylko strata czasu. Nawet PiS, który obiecywał przed wyborami wszystko wszystkim, ustawę o przewalutowaniu kredytów skreślił w pierwszej kolejności z listy obietnic do spełnienia. Pewnym zamiennikiem ustawy mogłaby być porządna ustawa o pozwach zbiorowych, która umożliwiłaby ludziom łatwe, szybkie i tanie dochodzenie roszczeń w grupie. Ta dziś obowiązująca zniechęca konsumentów do korzystania z jej dobrodziejstw. Ale o planach żadnej reformy sporów zbiorowych nie słychać.
Pozostaje więc próba porozumienia się stron, z lekkim „boostem” ze strony państwa i regulatora, który ma sprawić, że dogadanie się z klientami będzie się bankom opłacało (niższy podatek, niższe wymogi kapitałowe dla banków, które się dogadają). Kłopot w tym, że nawet jeśli bankowcy daliby się namówić na jakiś kompromis – a są już ewidentnie zmęczeni i sądzę, że byliby skłonni zamknąć sprawę za cenę kilku miliardów złotych – to z drugiej strony gotowość „wzięcia na klatę” części kosztów musieliby zgłosić frankowicze. Jakie są potencjalne rozwiązania, które mogłyby przypaść do gustu tej „milczącej większości”, która nie chce szwendać się po sądach, lecz czuje się pokrzywdzona? Od razu zaznaczam, że to uczucie pokrzywdzenia będzie można zobiektywizować dopiero po spłaceniu całego kredytu. Wtedy będzie wiadomo czy niższa stopa procentowa opłaci się w zestawieniu z wahliwością kursu waluty, czy też się nie opłaci – i zwrócić będzie trzeba znacznie więcej, niż w przypadku kredytu złotowego.
Dziś – oceniając poczucie pokrzywdzenia frankowiczów – można jedynie powiedzieć, że w wielu umowach są budzące wątpliwości, nieprecyzyjne zapisy (niektóre sądy uznają, że banki powinny ponieść z tego powodu konsekwencje finansowe), zaś bankowcy zrzucili na klientów zbyt duże ryzyko wahliwości wartości zobowiązania pod nazwą „kredyt” i że powinni część tego ryzyka z nich zdjąć. Ale w jaki sposób? Bankowcy już kilka razy składali klientom propozycje przyspieszonego wyjścia z frankowej matni, choć poziom zachęt był niewielki. BZ WBK oraz Bank Millennium zaproponowały „swoim” frankowiczom przewalutowanie części kredytu po bieżącym kursie franka (czyli „prezentem” byłby tylko brak spreadu), ale za to z gwarancją niskiej marży kredytowej po „przejściu” na złote. To nie są pomysły, które stawiają włosy na głowie – brakuje w nich podstawowego elementu – partycypowania banku w tym co stało się z kursem franka w przeszłości. Dlatego podrzucam bankowcom, UOKiK-owi oraz wszystkim, którzy chcą „swatać” banki z klientami, kilka pomysłów na oferty, które miałyby szansę na pozytywny odbiór choćby wśród części frankowiczów. I mogą przyczynić się do rozwiązania systemowego problemu franków.
NADPŁACANIE ZA OBNIŻKĘ KURSU. Banki mogłyby złożyć klientom następującą ofertę: nadpłacajcie raty kredytu po kursie bieżącym – stopniowo lub jednorazową transakcją – a w zamian jakąś kolejną porcję kredytu bank pozwoli spłacić po kursie startowym. Ta porcja byłaby odzwierciedleniem wkładu klienta w szybszą spłatę kredytu. Jeśli np. spłacę jednorazowo 10% kredytu po obecnym kursie, to bank mógłby dorzucić do tego możliwość spłacenia kolejnych 10% po kursie z dnia wzięcia kredytu. Zyskają wszyscy: bank będzie miał z głowy sporą część kredytu (a więc zmniejszy się jego ryzyko oraz koszty wynikające z różnych restrykcji nadzorczo-ministraialnych), a klient część długu szybciej spłaci po słabym kursie po to, by móc spłacić kolejny kawałek po kursie bardzo dobrym. Sądzę, że kilka osób dałoby się zmotywować do takiej transakcji.
NADPŁACANIE ZA PRZEWALUTOWANIE. Rozwinięciem tego pomysłu mogłaby być propozycja, w której bank zachęca klienta do przewalutowania cześci kredytu po preferencyjnym kursie pod warunkiem, że ów klient trochę kredytu spłaci szybciej, niż w harmonogramie. A więc np. nadpłacam 10% kredytu, zaś kolejne 10% bank mi przewalutuje na złote – tworząc drugi kredyt zabezpieczony na tej samej nieruchomości – po preferencyjnym kursie. Oferowany kurs powinien być na tyle atrakcyjny, żeby klientowi opłacało się zaangażować własne oszczędności w spłacenie części kredytu. Kredyt w złotych byłby wyżej oprocentowany, niż frankowy (różnica w stopach procentowych między WIBOR a LIBOR CHF jest wciąż wysoka), ale umorzenie częsci długu przy przewalutowaniu spowodowałoby, że klient by na tej operacji nie stracił.
NADPŁACANIE ZA MONEY-BACK. Prostym mechanizmem, który mógłby skłonić klientów do dobrowolnego pozbycia się ryzyka kursowego poprzez spłatę części kredytu, jest money-back. Skoro banki płacą klientom za intensywne używanie karty płatniczej, albo za terminową spłatę rat kredytów, to dlaczego nie mogłyby płacić też za to, że klient będzie spłacał kredyt w minimalnie większych porcjach niż te przewidywane w harmonogramie? Zamiast 400 franków co miesiąc spłacam np. 440 franków. I tak spłacam, spłacam, spłacam, aż na koniec roku bank podsumowuje skalę moich nadpłat i np. wypłaca mi premię w wysokości jednej czwartej wysokości moich nadpłat. De facto będzie to oznaczało ograniczenie kosztów klienta wynikajacych z wcześniejszych spłat w taki sposób jak gdyby nadpłacał kredyt po niższym kursie. Tyle, że byłaby to zaplanowana operacja, rodzaj programu lojalnościowego.
NADPŁACANIE ZA „CZAPKĘ”. Nagrodą za to, że klient podejmie finansowy wysiłek i zgodzi się nadpłacać raty kredytu, może być też zagwarantowanie przez bank większego bezpieczeństwa budżetu domowego klienta dla pozostałej części długu. To bezpieczeństwo miałoby postać blokady maksymalnej wysokości raty na jakimś poziomie kursu franka. Klient miałby pewność, że jeśli frank zdrożeje np. powyżej 4,5 zł, to bank weźmie na siebie nadwyżkę. Nadwyżka byłaby zależna od tego ile klient „zainwestuje” w szybszą spłatę kredytu. A więc im więcej klient nadpłaci – jednorazowo lub w ratach – tym niżej będzie ustawiona granica kursu franka, powyżej której bank dopłaca do rat.
Te wszystkie sposoby mają pewną podstawową wadę – nie nadają się dla osób, które ledwo zipią pod ciężarem rat kredytów frankowych. Bo one, rzecz jasna, nie mają oszczędności. Być może banki mogłyby takim osobom refundować nadpłaty rat jakimś preferencyjnym kredytem w złotych (choć nie mam wiary, że będą się do tego paliły). To, niestety, chyba musi tak być. Jeśli banki mają dobrowolnie – nie przymuszone żadną ustawą, czy wyrokiem Sądu Najwyższego – wziąć na klatę „duże” kilka miliardów złotych kosztów dopłat, to w zamian będą chciały przyspieszyć rozwiązanie problemu franków, czyli po prostu spłatę tych kredytów. Sądzę, że osoby nie radzące sobie ze spłatą rat powinny mieć ułatwioną drogę do skorzystania z innych mechanizmów, które też powinny być częścią kompromisu – upadłości konsumenckiej w przyspieszonej ścieżce, programu wsparcia kredytobiorców (który dziś działa słabo) lub wręcz umorzenia części długu w przypadku wykazania missellingu przy udzieleniu kredytu. Część osób, które dziś nie radzą sobie ze spłatą rat, niestety w ogóle kredytu hipotecznego nie powinny otrzymać. Już w momencie zawierania umowy rata stanowiła 50% ich domowego budżetu lub więcej. Nawet banki doszły do wniosku, że takim osobom mogłyby pomóc z własnej woli.
Wydaje mi się, że propozycje bankowców dotyczące zachęt do przyspieszonej spłaty rat w zamian za dopłaty, dotacje i preferencje, powinny być ogłoszone dość szybko – zanim Sejm zajmie się ustawą spreadową zaproponowaną przez prezydenta. Pochłonie ona kilka, albo i kilkanaście miliardów złotych „na pusto”, nie rozwiązując żadnego problemu. A te same pieniądze, wydane na dopłaty dla osób mogących dobrowolnie nadpłacać swoje kredyty, pomogłyby ograniczyć frankowe ryzyko systemowe. Poza tym nie wiemy jak rozwinie się frankowa batalia sądowa. Wiadomo, że do sądów pójdzie i tak nie więcej, niż 5% frankowiczów, ale im bardziej prokonsumenckie będzie orzecznictwo sądowe w sprawie franków, tym mniej chętnie pozostali będą chcieli nadpłacać raty. Chyba, że jeszcze do tego wszystkiego frank zacząłby tanieć…